Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/406

Ta strona została przepisana.

O ile mogłem rozróżnić w ciemności, budynek był nieduży, parterowy i miał zaledwie dwa okna, wązkie, jak szczelina do strzelania w forcie. W pośrodku zaś znajdowały się nizkie i wązkie drzwi, okute blachą. Zamku w nich wcale nie było, a tylko namacałem jakąś klamkę, która za pociśnięciem poruszała się, ale drzwi otworzyć nie było można. Widocznie po tamtej stronie znajdowała się osobna zasuwka. Począłem tedy pukać i niebawem dały się słyszeć wewnątrz kroki i dość szorstkie zapytanie:
— Kto tam?
— Posłaniec z Bahr el Dżebel do sangaka.
— Przyjdź później, niema go w domu!
— Jestem tu obcy. Otwórz mi, a zaczekam do jego przybycia!
— Zapytam się o to! — brzmiała odpowiedź, a po pewnym czasie usłyszałem znowu odgłos czyichś kroków i zapytanie, ale już innym głosem:
— Czy coś bardzo pilnego?
— Bardzo. Mam ważny list.
— To mi go daj i nie potrzebujesz czekać!
— Nie można. List musi być doręczony do własnych rąk Ibn Muleja.
— Skoro tak, możesz wejść!
Zgrzytnęła żelazna zasuwa i drzwi się otwarły. Wszedłem do obszernej sieni, oświetlonej lampą olejną, którą żołnierz trzymał w ręku. Nosił on mundur arnauty i miał przy sobie nawet tu w zamkniętym domu dwa pistolety, dwa noże do sztyletów podobne i zakrzywioną szablę. Z twarzy sądząc, człowiek ten nie należał do zbyt uprzejmie usposobionych ludzi, a oczy błyszczały, jakby mnie zasztyletować niemi zamierzał.
— Chodź tu, bliżej! — rzekł gburowato. — Czemu tłuczesz się po nocy? Nie mogłeś przybyć wcześniej?
— Przybyłem tu dopiero przed chwilą i muszę też wracać jeszcze w ciągu dzisiejszej nocy, a zresztą dano mi rozkaz, abym doręczył list natychmiast.
— Jak słyszę, z ciebie wcale nie kiep i umiesz