Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/407

Ta strona została przepisana.

się odciąć, ale pamiętaj, że jestem arnautą i noże moje bardzo łatwo dają się wyjmować z za pasa. Marsz za mną!
Żołnierz zaryglował drzwi, a ja tymczasem rozejrzałem się lepiej po sieni, która wyglądała jak strażnica wojskowa, bo na ścianach wisiały po obu stronach karabiny. Naprzeciw głównego wchodu były drugie drzwi, poza któremi znajdowała się obszerna izba. Ze sufitu zwieszał się gliniany, czteroramienny pająk, a w nim błyszczała skąpo lampa olejna. W każdej ze ścian znajdowały się drzwi; okna wcale nie było. Pod świecznikiem na podłodze rozścielono rogożę. Siedziało tu kilku żołnierzy, zajmując się grą w kości. Przywitali mnie wzrokiem nie bardzo zachęcającym. Mój przewodnik przysiadł się do nich, aby rozpocząć przerwaną grę nanowo, i rzekł przytem do mnie z lekceważeniem:
— Tu zaczekasz, dopóki nasz przełożony nie wróci, ale musisz siedzieć cicho i nie przeszkadzać nam, bo w przeciwnym razie pożałowałbyś tego!
Położenie moje było wcale nie do pozazdroszczenia. Drzwi na zewnątrz zamknięte, a tu siedzi pięciu drabów, dzikich i butnych, gotowych każdej chwili do sprzeczki. Na dobitek uzbrojenie moje było więcej niż marne i w razie czego mogłem liczyć jedynie na własną zręczność i siłę. Broń swoją, ubranie, zegarek i wogóle cały swój majątek dałem do przechowania Ben Nilowi.
Z rozmowy arnautów wywnioskowałem, że byli to ludzie prawie dzicy. Każda niemal partya gry kończyła się tak wielką sprzeczką, że omal krew się nie polała. Na mnie nie zwracano najmniejszej uwagi, z czego byłem bardzo zadowolony. Czas dłużył mi się okropnie, zwłaszcza że nie miałem zegarka, w każdym jednak razie czekałem co najmniej trzy godziny w tem przedpieklu, aż nareszcie począł się ktoś dobijać do drzwi z wielką gwałtownością.
— Sangak — rzekł, zrywając się ów arnauta, który przedtem mnie otwierał, a który prawdopodobnie był