łączni, a że mamy Ben Nila w ręku, jest tedy pewność, że i jego pan przebywa w Faszodzie.
— Czy możliwe? To ma być Ben Nil? — krzyknął sangak z niedowierzaniem.
— Tak jest. Nie mylimy się, bo go znamy bardzo dobrze. Każ go chłostać i męczyć, dopóki nam nie powie, gdzie szukać jego pana!
— To zbyteczne — rzekłem, występując z kąta na środek. — Mogę wam sam powiedzieć, gdzie się znajduję.
Słowa te wywołały zupełnie inne wrażenie, niż się spodziewałem. Miałem bowiem zamiar poddać się bez obrony, gdyż tę uważałem za rzecz wielce nierozsądną, a liczyłem tylko na korzystniejsze okoliczności później. Sądziłem nawet, że oni natychmiast rzucą się na mnie i powałą mnie, gdy tymczasem było zupełnie przeciwnie.
— Efendi, effendi sam! — krzyczał muzabir. — Jest tu w pośród nas. Allah, niech nas strzeże! o Allah, Allah!
Przerażeni ludzie stali jak posągi z kamienia, otwarłszy szeroko usta, a żaden się nawet nie ruszył i to właśnie należało wykorzystać. W dwu skokach znalazłem się obok Ben Nila, wyrwałem go z rąk siepaczy i rzuciłem nim między arnautów w drzwiach tak, że się rozlecieli po kątach, sam zaś pobiegłem za nim aż do sieni. Poza mną jednak opamiętano się.
Sangak wrzeszczał na całe gardło, aby nas łapać. Nagle Ben Nil się potknął i upadł, a ja, chcąc go podnieść, pochyliłem się, gdy wtem otwarto nagle drzwi, które uderzyły mnie kantem w skroń, a równocześnie wybiegli arnauci. Czułem, jak mnie pojmano. Broniłem się jeszcze rękami i nogami, ale ostatecznie ubezwładnili mnie i wnieśli napowrót do pokoju sangaka, gdzie i mnie skrępowano powrozami tak samo jak i Ben Nila.
Moment zaiste trudny do opisania. We mnie gotowało się wszystko, Ben Nil również omal nie oszalał, ale i arnauci ledwie mogli chwycić oddech z przestrachu
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/414
Ta strona została przepisana.