Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/415

Ta strona została przepisana.

i wytężenia. Sangak usunął ich na bok, aby mieć do nas przystęp, miął obydwoma rękami brodę i rozdzielał ją na kosmyki, poczem ozwał się szyderczym, lecz zarazem tryumiujacym tonem:
— Co za dzień! Co za szczęśliwa godzina! Co za niespodzianka! Czy też uszy moje słyszały należycie? Człowiek ten nie byłby próbował ucieczki, gdyby się nie poczuwał do winy. Widocznie jest tym, za którego chcemy go uważać.
— Ba! Przecie powiedziałem ci sam, kim jestem — odrzekłem mu na to.
— Proszę! Co za bezczelność i bezwstyd, z jakim się do tego przyznaje! Podnieście drabów i ustawcie koło ściany, niech im się dobrze przypatrzę!
Rozkaz ten wykonano i, gdyśmy, jak jakie okazy na wystawie, przyciśnięci byli do muru, sangak przystąpił do mnie i, wypowiedziawszy wszystko, co tylko o mnie słyszał, dodał wkońcu:
— I czego szukasz teraz u mnie? Na wszelki wypadek nie przybyłeś tu bez celu.
— Zapewne.
— Powiedz zatem, co masz przeciwko mnie?
— Możliwe, że wyjaśnię ci to później, ale nie teraz.
Wtem zwrócił się do mokkadema i muzabira:
— Ten najbardziej przeklęty ze wszystkich giaurów jest o wiele więcej zły i niebezpieczny, niżeście mi to opisali. Pomyślcie tylko... Przyszedł do mnie, nazwał się Iskander Patras, podał, że jest tłómaczem w Seribah Aliab, dał mi list, który najprawdopodobniej sam napisał no i — pytam was teraz, w jakim celu to wszystko?
— Bez wątpienia w celu dla ciebie jak najgorszym — odrzekł mokkadem — i, jeżeli ci tego nie wyjawi, każ go chłostać aż do skutku!
— Ależ owszem, spróbuję tego Środka i to zaraz.
— A potem oddasz go nam. Dostawimy go Ibn Aslowi, który zgotuje mu należny los, a którego to losu uszedł już raz bezkarnie.