wziął na stronę mokkadema i muzabira i rozmawiał z nimi długo, po cichu wprawdzie, ale z wielkiem ożywieniem. Trwało to, dopóki nie wszedł jeden z arnautów.
— No? — zapytał sangak.
— Szejk Bakwkwarów jest przykuty na łańcuchu w więzieniu; widziałem go — meldował żołnierz.
— Połóżcie teraz jeńców na ziemię — rozkazał sangak — i wynoście się wszyscy.
Ułożono nas na podłodze. Arnauci wyszli, a tamci trzej w kącie jeszcze się ze sobą sprzeczali, ale nie można było z tego zrozumieć ani słowa. Z gestykulacyi tylko sądziliśmy, że idzie o rzeczy bardzo ważne. Nareszcie i oni zwrócili się do wyjścia, a sangak ozwał się do mnie w przelocie:
— Obmyśliłeś wszystko bardzo zgrabnie, ale teraz nic ci już nie pomoże. Nie zobaczymy się już nigdy, I niech was obu dyabli wezmą, psy jedne!
Splunął i wyszedł. Przez krótki czas leżeliśmy sami w pokoju. Co miałem począć? Czynić wyrzuty Ben Nowi, że z obawy o mnie popełnił głupstwo? Bynajmniej! Zresztą nie polepszyłoby to wcale położenia.
Ale on czuł w tej chwili to samo, bo rzekł do mnie:
— Efendi, popełniłem wielką nieostrożność, której bezwarunkowo nie możesz mi przebaczyć. Wylej więc swój gniew na mnie, a to będzie mi milsze, niż milczenie, które duszę moją dławi.
— Ja się wcale na ciebie nie gniewam — odrzekłem. — Wyrządziłeś szkodę sobie samemu, a nie mnie.
— Jakto? Toż gdybym był nie dał się złapać, byłbyś obecnie na wolności.
— Mylisz się. Byliby mnie poznali i bez tego.
— Tylko że tobie jednemu mogła się łatwiej udać ucieczka.
— Nie łatwiej, lecz nawet gorzej.
— Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to nie mam się już czem martwić, rozumie się, co do twego gniewu, ale co do tego, co nas czeka... a czeka nas niewąt-
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/417
Ta strona została przepisana.