Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/418

Ta strona została przepisana.

pliwie śmierć. Uciec z rąk tych ludzi, którzy nas tak nienawidzą, nie będziemy już mogli.
— Nie mam najmniejszej ochoty martwić się tem, czy się nam uda uciec, lub nie. Wszak znajdowaliśmy się nieraz w gorszem jeszcze położeniu i jakoś poszło. Czy naprzykład w głębokiej studni w Sijut miałeś jaką nadzieję ratunku? Jestem przekonany, że nic złego nie stanie się nam tu, w Faszodzie, ale zapewne wyślą nas tam, gdzie znajduje się Ibn Asl, i na to przygotowanym być należy. Cieszę się, że nie mam przy sobie swej broni i innych rzeczy, bo zabranoby mi to, a potem w razie ucieczki mogłoby wszystko przepaść bezpowrotnie. A jak tam z twoim majątkiem?
— I ja nie mam nic. Flintę i pistolety zostawiłem u mudira i, ażeby nie domyślił się, co zamierzam, wziąłem jedynie nóż, ale ten mi odebrano.
W tej chwili weszli do pokoju czterej żołnierze, niosąc maty i powrozy. Ludzie ci zakneblowali nam usta, zawiązali oczy i owinęli potem w maty, obwiązując po wierzchu powrozami. Przedstawialiśmy więc dwa duże w formie walca tłomoki, które zabrano i wyniesiono. Głowy jednak wystawały nam z tego opakowania, i dzięki temu, mogliśmy przynajmniej oddychać, podczas gdy jakikolwiek ruch ręką lub nogą był niemożliwy. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas niesiono. Czułem tylko, że niosący mię utykali od czasu do czasu na kupach gnoju, a potem usłyszałem plusk wody i nareszcie ułożono nas na twardych deskach, a równocześnie zabrzmiał głos komendy:
— Teraz jazda! Prędko i ostrożnie!
Uderzyły wiosła o wodę, co naprowadziło mię na domysł, że znajdujemy się w łodzi. Wokoło panowała głucha cisza, przerywana tylko od czasu do czasu szeptem wioślarzy, ale nie rozumiałem z tego ani słowa. Później, gdyśmy mieli już Faszodę daleko poza sobą, rozmawiano głośniej, ale niestety nie o, naszej podróży. Były to tylko słowa komendy, dotyczące wiosłowania lub steru.