Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/419

Ta strona została przepisana.

Mijał czas bardzo a bardzo długi, i gdy łódź zatrzymano, miałem wrażenie, że podróż trwała przynajmniej cały dzień.
— Kto tam? — zawołał ktoś, jak mi się zdawało, z nieodległej wysokości.
— Ludzie sangaka.
— Czy jest Ibn Asl?
— Nie, ale przybędzie niebawem.
Upłynęła spora chwila, podczas której rozmawiano około nas pocichu, i nie mogłem niczego się domyślić, tylko z chwilowych wybuchów wywnioskowałem, że się wszyscy bardzo cieszą. Po pewnym czasie przymocowano nas do liny i wyciągnięto do góry, jak worki zboża. Tam „rozpakowano" nas, odwiązano oczy i usta, i spostrzegłem, że znajdujemy się na pokładzie jakiegoś okrętu. Około nas zgromadziło się co najmniej dwudziestu ludzi. Mogłem widzieć ich twarze, bo księżyc świecił jasno. A zatem odgrywaliśmy rolę pakunków nie przez dzień cały, lecz zaledwie kilka godzin, bo jeszcze nawet nie Świtało. Nic zresztą dziwnego, że czas w tem szczególnem położeniu dłużył się tak bardzo.
Człowiek, stojący najbliżej mnie, był mi znajomy, i to ni mniej ni więcej, tylko Murad Nassyr we własnej swojej grubej osobie. Przypomniałem sobie natychmiast jego słowa, rzucone mi na pożegnanie w Korosko. Były one dosyć groźne, a mimo to nie obawiałem się go tyle, ile jego wspólników, którzy posiadali znacznie więcej energii i zaciekłości. Rozmawiał z człowiekiem, który zapewne należał do tych, co nas tu przywieźli.
— Czemu nie przybył razem mokkadem i muzabir? —
— Udali się z Faszody drogą lądową do Dinków, gdzie Ibn Asl werbuje ludzi. Obaj mają zawiadomić go o przychwyceniu eifendiego i Ben Nila.
— Ależ oni go tam nie znajdą, bo powinien pojawić się tu lada chwila razem z nowozaciężnymi ludźmi, i jeżeli tak, to będziemy musieli zaczekać tu aż do ich powrotu i tracić czas nadaremnie.