Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/428

Ta strona została przepisana.

siedział jeden tylko człowiek. Gdy człowiek ten nas zobaczył, podpłynął ku nam, zwinął żagiel i zapytał:
— Skąd przybywacie?
— Z góry — odrzekłem, wskazując poza siebie.
— Co za jedni jesteście?
— Niby, dlaczego o to pytasz? Jesteś urzędnikiem, czy może nawet samym mudirem?
— Ech, gdzieżbym znowu był aż tak wielkim panem... Jestem zwykłym rybakiem i wybrałem się z rozkazu mudira na poszukiwanie dwu zaginionych ludzi. Jeden ma być obcym efiendim, a jego towarzysz, młody jeszcze, nazywa się Ben Nil. Skoro więc spostrzegłem was dwu w łódce, zaraz sobie pomyślałem, że może właśnie jesteście tymi, których szukam.
— Znasz sangaka arnautów?
— Widziałem go, ale nie rozmawiałem z nim nigdy.
— Lubisz go, czy nienawidzisz?
— Pytanie to jest dla mnie kłopotliwe... Że jednak nie spodziewam się po was niczego ani dobrego, ani złego, odpowiem: ani jedno, ani drugie; jest mi obojętny, pomimo, że posiada wpływy, władzę i może bardzo wiele.
— Wobec tego i ja będę szczery, aczkolwiek nie wiem, czy dobrze zrobię. Jesteśmy tymi, których szukasz...
— Istotnie? — zapytał, nie posiadając się z uciechy. — Hamdulillah! Ja właśnie, a nie kto inny, zarobię wiele pieniędzy...
— W jaki sposób?
— Mudir wypłaci mi sto piastrów, bo obiecał je dać temu, kto was odnajdzie.
— My jednak wrócilibyśmy do mudira i bez twojej pomocy.
— Allah! Czyżbym się łudził? Nie dostanę więc nic?
— Żądać możesz na wszelki wypadek.
— Ee, nie głupi jestem... Zamiast piastrów, dostałbym pięćset kijów...