Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/437

Ta strona została przepisana.

Zwrócił się ku drzwiom z zamiarem ucieczki, lecz nagle zagrodziłem mu drogę.
— Precz, psie! Budzisz we mnie wstręt!
— Wiem! Dlatego to wczoraj wieczorem powiedziałeś do mnie, że się nigdy nie zobaczymy — odrzekłem; — ale ja byłem przekonany, że cię spotkam jeszcze w życiu dla porachunku ze sobą.
— Precz, albo sobie utoruję drogę sam!
Dobył noża i zamierzył się na mnie, gdy wtem uderzyłem go zdołu w łokieć tak silnie, że nóż poleciał o parę kroków, a następnie chwyciłem go za kark, podniosłem do góry i cisnąłem o ziemię tak silnie, iż obawiałem się, czy karku nie złamał. Miał oczy otwarte, ale się nawet nie ruszył.
— Allah! — krzyczał mudir, — Toż z ciebie największy na świecie siłacz, skoro dałeś radę takiemu olbrzymowi. A ja w żaden sposób nie chciałem uwierzyć reisowi effendinie... Może nie żyje?
— Żyje, i zobaczysz, jak się nagle zerwie, aby...
Nie dokończyłem zdania, bo to, czego oczekiwałem, ziściło się. Sangak wydobył pistolet z za pasa i błyskawicznym ruchem skierował lufę ku mnie. Bezwładność jego zatem była udaniem tylko, by nas wprowadzić w błąd. Ben Nil stał za nim; nagle schylił się i chwycił rękę, trzymającą pistolet, a ja równocześnie kopnąłem sangaka w brzuch tak, że poleciał aż pod przeciwległą ścianę i upuścił broń na podłogę. Chciał zaraz powstać i bronić się dalej, lecz z powodu kopnięcia nie mógł. Zacisnął tylko pięść ku mnie i zionął tak strasznemi przekleństwami, że się nawet do powtórzenia tu nie nadają.
— Zostawcie go! — rozkazał mudir. — Łajdak nie wart jest, aby go dotykały wasze ręce. Słyszałeś, effendi, co rozkazałem swemu „Ojcu kijów", a jeżeli wydaję rozkaz, to nie cofam go nigdy.
— Klasnął w dłonie, i na ten znak pojawili się z dwu stron czarni, którzy w okamgnieniu ujęli sangaka i ubezwładnili. Biedny, spostrzegłszy „Ojca