Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/440

Ta strona została przepisana.

cichły, aż wreszcie ustały zupełnie. Uczucie, które w podobnej okoliczności rozpiera duszę, nie jest do opisania. Powinienem był znienawidzić mudira za to okrucieństwo, a jednak tego rodzaju surowość jest tu na stanowisku namiestnika niezbędna.
Mudir powrócił nareszcie i, usiadłszy koło nas, zapalił fajkę. Nie mówiliśmy nic. On tylko podsłuchiwał, czy razy padają miarowo, a mnie przez kości szedł mróz, Ścinając szpik od głowy do nóg. Nareszcie otwarły się drzwi, przez które „Ojciec kijów" wychylił głowę i zameldował:
— Pięćset!
— A sangak?
— Nikt go już nie zobaczy, o władco!
— Wynieść precz!
Czarna głowa zniknęła za drzwiami, a ja zapytałem:
— Arnauta nie żyje?
— Tak.
— Gdzie go pochowają?
— We wnętrznościach krokodylów, które niczego nie wygadają. Teraz kolej na Bakwkwarę, po którego posłałem. Przyrzekłem ci bowiem, że otrzyma należne kije w twej obecności i sądzę, że teraz nie wymówisz się.
— Dziękuję ci, nie mam ochoty.
— Ależ, effendi, to nie takie straszne, jak ci się zdaje. Tylko w tym wypadku, gdy delikwent musi przepaść, bije się tak, żeby wyzionął ducha. Bakwkwara zaś otrzyma swoje razy w pięciu ratach i potem niech sobie wraca do swego plemienia.
— A mimo to proszę cię, nie żądaj odemnie, abym się patrzył na tego rodzaju wymiar sprawiedliwości.
— No, zmuszać cię nie będę... Słuchaj, zaczyna się właśnie.
Znowu słychać było uderzenia, a że nikt nie rozmawiał, więc liczyłem odruchowo, i trwało to bardzo długo, nim nareszcie „Ojciec kijów" zameldował: sto. A te sto otrzymał wolny Bakwkwara, krewny {{pp|później|szego}