Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/444

Ta strona została przepisana.

z południa, i poczęliśmy się przedzierać po cichu przez krzaki i zarośla, aż nareszcie okazało się, że posłaniec zbłądził i nie był w możności wskazać nam miejsca, na którem rozłożyła się karawana. Wobec tego musieliśmy się zatrzymać, a ja sam poszedłem naprzód na zwiady.
Zadanie to udało mi się też niebawem, aczkolwiek nie bez trudu. Natrafiłem na polankę i, ukrywszy się na jej brzegu pod drzewami, przypatrywałem się obozowi Takalów, poczem wróciłem po swoich żołnierzy i, umieściwszy ich tuż w krzakach, postanowiłem sobie zażartować z Szedida i jego towarzyszów. Okrążyłem tedy polankę i z drugiej strony zbliżyłem się do karawany. Takalowie poznali mię odrazu i pozrywali się, zdziwieni wielce.
— Senussil Mudir z Dżarabub! — krzyczeli, pootwierawszy gęby.
Przystąpiłem do nich blizko i pozdrowiłem uprzejmie.
— Jakto? ty tutaj? w okolicy Faszody? — pytał Szedid, robiąc bardzo ponurą minę. — Nie rozumiem, jak to się stać mogło. W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
— Na wielbłądzie.
— A gdzie twój towarzysz, młody chatib Senussów?
— Jest tu, w pobliżu.
— Czego szukacie w Faszodzie? Wydaje mi się podejrzanem to wszystko. Czemuście nam nie powiedzieli, że jedziecie do Faszody?
— Pytałeś nas tylko, skąd przybywamy, a nie dokąd jedziemy.
— Dawno przybyliście do tego lasu?
— O, myśmy tu byli jeszcze przedwczoraj. Obecnie mieszkamy u sangaka arnautów.
— U sangaka? Wiadomo ci, że go znam? Wysłałem właśnie posłańca... Nie wiesz, czy sangak jest w domu?
— Oho! Nie zobaczysz go już więcej.
— Dlaczego?