Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/446

Ta strona została przepisana.

me serce, i teraz nie powinienem się obawiać o siebie tak, jak naprzykład ty o swoją osobę.
— Ja? o swoją osobę? Nie rozumiem...
— Nie jesteś tym, za którego się przedstawiasz. Dopiero bowiem, gdy się oddaliłeś, przyszły mi na myśl pewne szczegóły twej mowy, i oczywista, zbudziło się we mnie podejrzenie, które z czasem przybrało cechy pewności, a mianowicie, że nie jesteś mudirem z Dżarabub. Obecnie wpadasz znowu w moje ręce, chcąc nie chcąc, i ja tym razem muszę uzyskać od ciebie potwierdzenie tej pewności. Jeżeli będziesz się wzbraniał, no, to znajdziemy dosyć środków zmusić cię do tego.
— Ba, ale czy dla ciebie konieczną jest wiadomość, kim właściwie jestem?
— Bardzo mi na tem zależy, bo z łatwowierności wygadałem się przed tobą z tajemnic, o których nikt nie powinien był się dowiedzieć. Skoro jednak byłbyś owym potępionym effendim...
— Hm... To prawda, ale, niestety, nie możemy już odmienić tego, co się już raz stało.
— Odmienić? — zapytał, przypatrując mi się badawczo z odcieniem lęku. — Co to, ma znaczyć?
— No, że jestem właśnie owym „potępionym" effendim...
— I ty, psie, masz czelność przyznać się do tego przedemną?
— A dlaczegóżby nie? Nie widzę bynajmniej nic w tem nadzwyczajnego. Mogę zresztą powiedzieć ci jeszcze więcej: po naszem oddaleniu się znikł z pośród was Bakwkwara i pewien niewolnik, imieniem Hazid Sichar, nieprawdaż?
— No, tak.
— Otóż ja właśnie wykradłem wam tego niewolnika, gdyście spali, a Bakwkwarę zabrałem również, aby go przedstawić mudirowi do ukarania. Jakoż istotnie został zasądzony na pięćset kijów, z których pierwszą setkę właśnie otrzymał.