Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/448

Ta strona została przepisana.

— Oślepłeś nagle, czy co? — odrzekłem mu. — Rozejrzyj się wokoło siebie, co się stało! Kto cię obroni? może twoi ludzie?
Takalowie byli opanowani w zupełności. Nie zdradzali zresztą nawet ochoty do bronienia się: złożyli broń bez oporu i teraz stali w zbitej grupie, którą żołnierze nasi otoczyli wokół, trzymając karabiny, gotowe do strzału.
— Tu, do mnie, żołnierze! Napadnięto na nas! Kłamca, zdrajca, oszust! Zdawało mi się, że jesteś sam tylko w lesie — krzyczał Szedid, widząc, co się stało.
— Był to bardzo niemądry krok z twojej strony, ale mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do mudira w Faszodzie.
— Poco? Upewniłeś mię sam przecie, że on mi nic zrobić nie może.
— Jeżeli idzie o sprzedaż tych oto niewolników, to oczywiście nic ci się nie stanie; ale istnieje pewien o wiele ważniejszy powód, dla którego sprawiłem wam tak miłą niespodziankę. Czy niema przypadkiem wśród was kogo, ktoby posiadał przy sobie złoto w proszku z Dar Famaki?
— Złoto w proszku? z Dar Famaki? Nie byliśmy nigdy w tym kraju — odparł Szedid z widocznem zakłopotaniem.
— O, można przecie posiadać tibr, nie widząc nigdy tych okolic... Naprzykład drogą wymiany, kradzieży albo nawet rabunku można uzyskać szlachetny ten kruszec.
— Co chcesz przez to powiedzieć? nie rozumiem.
— Chciałem tylko przez to objawić wam, że wiadome mi jest wszystko. Pięciu z was posiada to złoto.
Szedid przeraził się, a po chwili wycedził przez zęby:
— Nic mi o tem nie wiadomo.
— Aja tych pięciu natychmiast odnajdę wpośród was. Na północ od Nid en Nil spotkaliście trzech dżelabów, jadących na osłach.
— Nie! — przeczył Szedid.