Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/458

Ta strona została przepisana.

szukać schronienia. Wokoło rosła trzcina i tylko trzcina, jak okiem sięgnąć. Ludzie byli nader pomęczeni holowaniem, i dlatego musieliśmy zarzucić kotwicę, by odpocząć i przeczekać największy skwar. Z nudów tedy wsiadłem do małej łódki i udałem się na polowanie. Zresztą w czasie całej podróży uważano mnie, jako specyalistę od przysparzania żywności dla całej załogi, bo prawie zawsze płynąłem na łódce przodem i polowałem.
Jak zwykle, tak i teraz Ben Nil towarzyszył mi podczas tej wycieczki. Wziąłem go chętnie ze sobą, bo dobry był z niego wioślarz, a ja natomiast mogłem mieć zawsze strzelbę w pogotowiu i oczywiście upolować, co się nawinęło. Czasem prosił mię mały chłopak okrętowy, bym go wziął ze sobą, bo maleństwo ogromnie się cieszyło upolowaną zwierzyną. Chłopak ów, jak wiadomo z poprzedniego mego opowiadania, był porwany wraz z siostrą ze szczepu Djangeh i sprowadzony do Kairu, gdzie musiał ciężko pracować w służbie u mokkadema, za co otrzymywał lichą strawę i... baty. Wydobyłem go z tej niewoli i zawiodłem na okręt, gdzie aż dotąd się znajdował, pełniąc posługę w miarę swoich sił i zdolności, tak samo, jak i jego siostrzyczka. Obchodzono się tutaj z niemi po ludzku i reis effendina miał ich oddać rodzicom, ale nie było dotąd sposobności ku temu. Dzieci te lubiły mię ogromnie, jako swego dobroczyńcę, i okazywały mi swą wdzięczność i przywiązanie.
Obecnie chłopak spał, mogłem więc zabrać tylko Ben Nila. Bahr el Dżebel dostarczył mi już bardzo wiele ptactwa i zwierzyny, postanowiłem tedy zapuścić się na rzekę Rol, ciekawym będąc, czy i tu szczęście sprzyjać mi będzie. Niestety, pora nie była odpowiednia. Zawielki panował upał, i wszystko, co żyło, wpadło niejako w odrętwienie. Co chwila musieliśmy zwilżać głowy i piersi i błądziliśmy po rzece z godzinę, wymijając kępy omm sufah, ale nie trafiło się nic. Ben Nil namawiał mię do powrotu, lecz nie śpieszyłem