Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/463

Ta strona została przepisana.

się boisz, abyśmy cię nie posądzili o znajomość z tym białym, który... który nazywa się Ibn Asl. Przypominasz sobie?
— Tak — potwierdził po długiem wahaniu.
— Pięknie. Znasz tego człowieka, byłeś u niego. Należysz do Dinków, wśród których tam, nad Białym Nilem, werbował sobie niedawno nową bandę. Ciebie właśnie wysłał w poselstwie do sangaka arnautów w Faszodzie, ostrzegając cię, że możesz spotkać się z nami po drodze. W tym celu opisał ci obszernie nasz okręt, reisa efiendinę i mnie i pouczył cię, jak masz mówić z nami na wypadek spotkania. Czy śmiesz zaprzeczyć temu wszystkiemu?
Słabo rozwinięty umysłowo człowiek nie mógł pojąć tego swoim rozumem, co dla kogo innego było zwykłem i prostem następstwem logicznego myślenia. Patrzył więc na mnie zdumiony i wreszcie spuścił wzrok ku ziemi.
— Odpowiadaj! — domagałem się natarczywie.
— Wcale tak nie jest, jak myślisz — zapewniał. — Jestem Bongo, zmierzam do Faszody, aby się zaciągnąć w szeregi żołnierskie. Powiedziałem ci to przedtem i powtarzam raz jeszcze.
Upór ten byłby mnie może wreszcie zmylił, gdyby nie szczególniejszy przypadek. Ów chłopak Djangczyk, o którym dopiero co wspominałem, zbudził się i wyszedł z siostrzyczką na pokład, a zobaczywszy murzyna, stanął jak skamieniały, wytrzeszczył oczy i następnie krzyknął nienaturalnym głosem:
— Agadi! Aba-charang!
Wyrazy te nie należały do mowy arabskiej, lecz do dyalektu szczepu, z którego pochodziło rodzeństwo, i oznaczały: „Agadi, brat mego ojca“, a więc stryj. Zagadnięty nie zauważył był dziatwy przedtem, a teraz, usłyszawszy wymówione swe imię, zwrócił się do dzieci, porywając je następnie w ramiona. Był do tego stopnia oszołomiony niespodzianką, że słowa wymówić nie mógł, a dziatwa tymczasem, wykrzykując z niesłychanej