Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/464

Ta strona została przepisana.

uciechy, obejmowała go za szyję. Wkońcu nie zdołał oprzeć się rozczuleniu, usiadł i począł rozmawiać z dziećmi bez przerwy, oczywiście w rodzinnem narzeczu, z czego mogliśmy zrozumieć ledwie niektóre wyrazy. Trwało to może z pół godziny. Nie przeszkadzaliśmy im zupełnie, czekając cierpliwie, aż skończy się ta osobliwie czuła scena. Wygadawszy się dowoli, wstał i złożył przedemną głęboki ukłon, a z twarzy jego promieniała wielka radość.
— Przebacz mi, effendi — zaczął w języku arabskim, — nie wiedziałem, że te dzieci znajdują się tutaj i co dla nich uczyniłeś. Jesteś dobrym, bardzo dobrym panem i szlachetnym człowiekiem, a nie takim, jak myślałem do tej chwili.
— Ach tak? Znałeś mię więc przedtem?...
— Już podczas pierwszego spotkania tam na rzece wiedziałem, kto jesteś. Tu, na okręcie, utwierdziłem się w tem przekonaniu zupełnie.
— Zatem domyślałem się trafnie, że osobę moją opisano ci z najdrobniejszymi szczegółami.
— Tak. Sam Ibn Asl to uczynił.
— A ty należysz do jego wojowników?
— Zgadłeś. On wynajął Dinków, a ja jestem ich wodzem.:
— Jesteś wodzem, a użyto cię, jako posłańca do Faszody? I
— Posłańca z listem do sangaka arnautów.
— Umiałeś bardzo dobrze schować ten list, skoro nie znaleźliśmy go przy tobie. Dawaj go tu!
— Eifendi, dałem słowo honoru, że oddam go w ręce sangaka, a nie komu innemu.
— Wnioskuję z tego, że jesteś człowiekiem honoru. Ale Ibn Asl jest łotrem, który najprawdopodobniej chce cię porządnie okpić.
— Mnie okpić? A to w jaki sposób?
— Posłuchaj! Jesteś dowódcą wojowników ze szczepu Dinków i, jako taki, byłeś Ibn Aslowi bardzo potrzebny, a mimo to wysłał cię, co świadczy, że nie ma