byłby chętnie sam udał się ze mną na te wywiady, gdyby nie obowiązki komendanta, które go zmuszały do pozostania na okręcie.
Do kroków wywiadowczych potrzebni mi byli dwaj wyćwiczeni na wodzie ludzie, wybrałem więc Ben Nila i jego dziadka, a Djangczyk miał nam służyć, jako przewodnik. Odbiliśmy od okrętu około godziny dziewiątej wieczorem. Ben Nil z dziadkiem wiosłowali ja sterowałem, a Djangczyk przykucnął w łodzi i nie poruszał się nawet; widocznie przejmowało go do głębi przedsięwzięte zadanie. Niebo było pogodne i gwiazdy odbijały się w wodnej toni, mieliśmy więc dosyć łatwą żeglugę; zresztą za jakie pół godziny powinien wzejść księżyc.
Z początku płynęliśmy środkiem rzeki, lecz po upływie pół godziny skierowaliśmy się ku brzegowi, ocienionemu drzewami. Djangczyk zapewniał, że podczas jego bytności w seribie wejście do tejże nawet w nocy nie było strzeżone; ale obecnie, ze względu na szczupłość załogi, należało być przygotowanym i na to, że spotkamy się z wartą. Przedsięwzięliśmy tedy jak największe środki ostrożności, aby stojący na straży askari nie mógł nas zauważyć.
Księżyc był już wzeszedł, ale nie wychylił się jeszcze z poza wysokich drzew. Płynęliśmy blizko brzegu, na którym wznosiła się nieprzerwana, gęsta ściana lasu, jakby mur jakiś olbrzymi. Djangczyk objął teraz kierownictwo łodzi i rozkazywał szeptem, jak sterować. Przytem posługiwano się wiosłami tak ostrożnie, że nie wydawały najmniejszego plusku.
— Tu znajduje się miszrah — oznajmił wreszcie murzyn; — trzeba przystanąć.
— Ale nie w samym miszrah, lecz nieco bliżej, koło jakiego drzewa — poprawiłem go.
Miszrah, jak wiadomo, jest miejscem wylądowania, i jeżeli żołnierz stał na warcie, to mógł nas zauważyć bardzo łatwo. Teraz dopiero spostrzegłem wyłom w ścianie lasu, szerokości około dwudziestu kroków.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/473
Ta strona została przepisana.