Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/476

Ta strona została przepisana.

— Spodziewam się, że nasi towarzysze wiedzą już, co się stało.
— Dlatego właśnie tak głośno krzyknąłem, aby zwrócić ich uwagę na nasze niebezpieczeństwo.
— Djangczyk zapewne uda się na okręt o pomoc. Mów dalej!
— Wspominałeś o tajemnem wejściu, effendi, i przypuszczenie to było zupełnie trafne. Gdy nas powiązali powrozami, odchylili krzak i odsłonili przez to otwór, przez który może wejść jeden człowiek, nieco skulony. Przez ten otwór właśnie wniesiono nas tutaj i jeszcze silniej skrępowano.
— Turek był przy tem obecny?
— Nie! Widziałem same obce twarze.
— A teraz radbym wiedzieć, co robili poza seribą ci ludzie, którzy nas schwytali. Przecie aż tylu nie stało na warcie.
— Z rozmowy ich wywnioskowałem, że przedsięwzięli połów ryb. Wiesz, jak się to w nocy robi? Zapala się światło na brzegu lub w łódce, aby zwabić ryby, i łowi się je, a raczej zakłuwa lancami. Żołnierze wyleźli byli właśnie wówczas z otworu, gdy Djangczyk krzyknął. Zaczaili się więc i potem schwytali nas. Czy sądzisz, że wydobędziemy się jeszcze i tym razem?
— Taką nadzieję mam zawsze, a więc i obecnie. Emir jest tutaj.
— A jeżeli zechcą zadać nam śmierć, zanim on przybędzie...
— Jest to zupełnie możliwe i kto wie... Dwa razy wymknęliśmy się już z rąk tych ludzi; teraz może zechcą skończyć z nami odrazu, aby poraz trzeci nie żałować. Dziwne tylko, że zostawili nas tu samych, bez straży. Cicho! zdaje się, że ktoś idzie...
Istotnie po chwili odchyliła się mata, która stanowiła drzwi, i wszedł gruby Turek z wachmistrzem i kilkoma asakerami. Pierwszy z nich stanął przede mną, pogładził z zadowoleniem brodę i rzekł z wyrazem szyderstwa: