Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/479

Ta strona została przepisana.

— A! jesteś znowu? Mam nadzieję, że wizyta twoja tym razem będzie nieco dłuższa, niż przedtem. A może masz zamiar i dziś umknąć natychmiast? Bo ty nigdy nie masz czasu; zawsze ci się śpieszy.
Nie odpowiedziałem na to. Grubas więc zwrócił się do kulawego wachmistrza:
— Patrz, oto jest pies chrześcijański, o którym ci opowiadałem. Przeklęta bestya ściga nas aż tutaj, ale na szczęście tu kończy mu się droga, która będzie w jego życiu ostatnią. Przysięgam na Allaha, że nie wydostanie się już stąd nigdy; zginie razem ze swoim towarzyszem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekł wachmistrz.
— Jesteś tu władcą z ramienia Ibn Asla, i muszę cię słuchać. Czy mamy ich natychmiast rozstrzelać?
— Nie rozstrzelać, bo byłaby to zbyt szybka i lekka śmierć; oni powinni konać długo a ciężko, jak to oddawna już postanowiłem. Musimy ponadto wymyślić taki rodzaj śmierci, na jaką jeszcze nikt nigdy nie umarł. Co mówię... nie jeden, lecz wiele rodzajów śmierci, które równocześnie zastosujemy, by kara była w całem znaczeniu tego słowa okrutna i bezlitośna. Obecnie mamy noc i musimy zaczekać do dnia, abyśmy mogli przypatrywać się ich męczarniom, ich rozpaczy i konaniu.
— Czy zostawimy ich tu do rana?
— Nie. Każ rzucić ich do dżura ed dżaza; niech tam leżą spokojnie. Uciec nie mogą, jak wiesz, i warty nawet nie potrzeba, a tymczasem będziemy łowili ryby w dalszym ciągu, bo zapasy już wyszły. Czy łódź tych psów wzięta?
— Wzięta. Odwiązaliśmy ją od drzewa nad wodą i przyciągnęli do miszrah. Możemy jej użyć do połowu ryb.
— Doskonale! co dwie łodzie, to nie jedna. Do każdej łodzi po czterech asakerów; ty będziesz na jednej, ja na drugiej, a dwu pozostałych żołnierzy zostawimy tu na warcie.