Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/481

Ta strona została przepisana.

— Kto wam kazał płynąć w górę Bahr el Dżebel?
— Pewien Bongo, imieniem Agadi.
— Ach tak! Gdzieście go spotkali?
— W drodze do Faszody. Chciał tam zaciągnąć się do wojska.
— Zrewidowaliście go?
— Tak, ale nie znaleźliśmy nic podejrzanego.
— A o seribę pytaliście?
— Nie, bo nie znaliśmy jej nazwy. Dowiadywaliśmy się tylko o Ibn Asla, i powiedział nam, że go zna i że należy go szukać w Seribah Aliab, nad górnym Bahr el Dżebel, w okolicy Bahita.
— I uwierzyliście?
— Reis effendina uwierzył, ale ja nie, i dlatego, zabrawszy łódź z okrętu, powiosłowałem z Ben Nilem w górę Rolu.
— Słyszałem, że byłeś u sangaka Ibn Muleja. Jakże mu się powodzi?
— Bardzo dobrze. Tylko, dzięki temu drabowi, musiałem uciec z Faszody. Odkryłem mianowicie, że jest on w porozumieniu z łowcami niewolników; dlatego to schwycił mię i odstawił na wasz okręt, skąd udało mi się zaraz uciec. Oskarżyłem go przed mudirem, ale ten miał do niego tak wielkie zaufanie, że nie mnie, lecz jemu uwierzył. Wyniosłem się tedy czemprędzej z Faszody, rad, że uszedłem bastonady.
— Dobrze ci tak — zaśmiał się Turek. — Zresztą nie ciesz się zbytnio, żeś nie dostał kijów w Faszodzie, bo my ci ich tu nie pożałujemy. Powiadasz tedy, że ów Bongo pojechał do Faszody, aby zostać żołnierzem. Czy miał nadzieję przyjęcia?
— Owszem. Miał się zwrócić wprost do sangaka arnautów.
— Oj, głupcy, głupcy! Chcecje uchodzić za mądrych, a ubolewać trzeba nad waszą naiwnością. Wiesz ty, kim właściwie był ów Bongo?
— No?
Gruby Turek nadął się, jak ropucha, będąc pewnym,