jednak zbytnio uwagi na to, bo myśli nasze były zaprzątnięte troską ważniejszą. Zdawało mi się, że na górze niema nikogo, ale po pewnym czasie krzyknął ktoś do nas:
— No, psy! jakże wam się powodzi w towarzystwie jaszczurek i robactwa?
Nie odpowiedzieliśmy na to. Zbytecznem było stawiać strażnika koło nas, gdyż nawet, gdybyśmy nie byli powiązani, nie moglibyśmy się wydostać z jamy. Turek wygadał się wobec nas, że dziesięciu ludzi udaje się na połów ryb, a więc zostało w takim razie w seribie tylko dwu: jeden nad jamą, drugi zaś u wejścia. Po kilku minutach usłyszeliśmy znowu rozmowę na górze:
— Kto idzie? — pytał dozoruiący nas askari.
Odpowiedziano mu, ale nie zrozumieliśmy nic.
— Schwytaliście i tamtych? — pytał znowu żołnierz. — Ale... nie poznaję was. He, he, kto to? Stać, bo... Allah, Allah!
Dźwięk ostatnich jego słów przemienił się w charczenie. Słyszeliśmy tupot nóg i szamotanie się, wreszcie nastała chwila ciszy i ozwał się ktoś półgłosem nadjamą:
— Jesteś tam w jamie, effendi?
— Tak. A kto tam?
— No, ja, Abu en Nil. Allahowi dzięki, żeśmy cię odnaleźli. Czy mój wnuk znajduje się razem z tobą?
— Owszem, ale nie pytaj wiele, tylko dawaj czemprędzej drabinę w dół i zleź rozciąć nam więzy.
— Zaraz, zaraz!
W parę sekund stary był już w jamie i przecinał powrozy.
— Dziwisz się, effendi, żem ja tu? Myśmy...
— Schowaj swoje opowiadanie na potem, a teraz na górę! Dopiero na brzegu będę się czuł bezpiecznym.
Wylazłem po drabinie, a dziadek i wnuk za mną.
Tuż niemal na samej krawędzi zobaczyłem leżącego na ziemi żołnierza, którego Agadi trzymał obydwiema rękoma za gardło.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/484
Ta strona została przepisana.