Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/49

Ta strona została przepisana.

w ciemną noc jednym celnym strzałem położyć zwierzę, zbliżające się do wody lub do przynęty, uważają ci ludzie za wierutną bajkę, za najpewniejszą niemożliwość i nie wierzą w to wcale. Niedziwnem mi więc było, że poczciwy przewodnik sądził, jakobym starał się bawić go „piękną blagą“.
— On zabił lwa! — mówił dalej, uśmiechając się drwiąco. — Jednym strzałem i do tego w nocy, sam jeden jak palec! O, Allah, o Mahomet, co za straszliwy bohater z effendiego. Radbym go widzieć jako Sijad es Saba[1].
— No, no, nie pragnij tego — ostrzegłem go, nie obrażając się bynajmniej jego żartami. — Możesz to wyrzec w taką godzinę, że spełniłoby się twoje życzenie, czyli, że lew jawiłby się tu może w tej chwili, a mnie się widzi, że byłoby to dla ciebie niebardzo miłe i pożądane.
— Ależ przeciwnie — odparł, śmiejąc się jeszcze ciągle — cieszyłbym się niezmiernie, gdyby życzenia moje mogły się ziścić. Boję się lwa akurat tyle, co i ty. Ludożerca należy do zwierząt olbrzymich i, jeżeli mu pozwolę zbliżyć się na dostateczną odległość, to trafię go napewno. Co może obcy effendi, który się tu wcale nie urodził, to potrafię również ja, syn tego kraju. Możemy się zresztą założyć, że w razie pojawienia się lwa, będę czynił to samo, co ty.
— Zgoda! O co zakład?
— Uważasz, że twój zegarek i luneta mają taką samą wartość, jak moja flinta wizyjna?
— Chętnie.
— I nie żartujesz, effendi?
— Nie. Chcesz się tedy założyć koniecznie?
— Koniecznie, przysięgam ci na Allaha i na brodę proroka. Nie cofniesz się?

— Nie. I ty, skoro przysiągłeś na Allaha i brodę proroka, cofnąć się również nie możesz, bo widzisz,

  1. Polujący na lwy.