Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/490

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego?
— Bo łatwo mogłaby ciebie albo którą ze służących trafić kula.
— Allah, kula! Będziesz walczył? A z kim?
— Z wachmistrzem i asakerami.
— A więc i z moim bratem?
— No, tak, jeżeli zechce się bronić.
— Allah! Jesteś silny i mężny, zwyciężysz go, a może nawet zabijesz...
— Nie. Z wdzięczności dla ciebie nie uczynię tego i oszczędzę go, ale tylko pod tym warunkiem, jeśli będziecie się zachowywały zupełnie spokojnie.
— Ależ będziemy, effendi, będziemy siedziały cichutko w kąciku; przyrzekam ci to, effendi.
Złożyła przede mną ręce, jak do modlitwy, zapominając, że nie ma zasłony na twarzy. Miałem więc drugi raz przyjemność zobaczyć naiwną, a raczej głupim wyrazem nacechowaną twarzyczką tej osobliwej wschodniej... piękności.
Na ławie, przykrytej dywanem, a służącej za otomanę, stała taka sama gliniana lampa, jaką już mieliśmy. Chwyciłem ją i wbiegłem do sąsiedniego przedziału, gdzie ku mojej radości znalazłem wszystko, co mnie i Ben Nilowi odebrano. Na ścianie wisiały niezłe wcale karabiny, kilka pistoletów i dwie krzywe szable. Zabraliśmy to wszystko, poczem odniosłem „damom" lampę i wyszliśmy na dwór.
— No, dotychczas wszystko poszło dobrze — zauważył Ben Nil; — pytanie tylko, co będzie dalej. Wszak mamy do zwalczenia dziesięciu asakerów.
— Najlepiej będzie, gdy ich wszystkich wystrzelamy — odrzekł jego dziadek. — Broni nam wystarczy.
— To ostateczny już środek — odparłem. — Wiecie o tem, że ja niechętnie przelewam krew. Chodźmy teraz ku wyjściu zobaczyć, co robią ci ludzie.
Udaliśmy się w wymienionym kierunku, i stary pokazał mi tam krzak, który zakrywał tajemne wejście do seriby. Odsunąłem go i wyjrzałem na zewnątrz.