Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/500

Ta strona została przepisana.

— A czego żądasz więcej??
— No, niczego więcej, krom twojej śmierci.
Ukrył twarz w dłoniach i umilkł na chwilę, poczem spojrzał na mnie i wykrztusił:
— Zastrzel mnie więc odrazu, tu, na miejscu...
Twarz jego przybrała wyraz zmieniony nie do poznania. Zdawało się, że przez te kilka godzin na dnie jamy postarzał się o lat kilkanaście, i tego właśnie pragnąłem, to mię cieszyło. Rzekłem więc z odcieniem pewnej łagodności:
— Przypomnij sobie chwile naszego spotkania w Kahirze. Nie znałem cię jeszcze, a ty widziałeś mię przedtem w Algierze i słyszałeś o mnie wiele. Opowiedziawszy mi to, zaprosiłeś mię do siebie, i wkrótce byliśmy przyjaciółmi, a nawet zgodziłem się odbyć razem z tobą podróż do Chartumu. Wtem dowiedziałem się przypadkowo, że jesteś handlarzem niewolników, co przedtem przemilczałeś przede mną. Czyniłeś mi wtedy bardzo korzystne propozycye, na które zgodzić się nie mogłem, i oczywiście musieliśmy się rozejść z tego powodu. Na tem właściwie powinna była skończyć się nasza znajomość. Ale ty, niestety, poprzysiągłeś mi zgubę i stałeś się moim śmiertelnym wrogiem. Była to postawa z twojej strony bardzo niewłaściwa. Wiedziałeś bowiem, że należę do ludzi, którzy idą śmiało i odważnie wytkniętą przez siebie drogą i, prócz Boga, przed nikim obawy nie czują, nie zważają na żadne przeszkody i zdradzieckie sidła wrogów. Prosty rozsądek powinien był cię ostrzec, że niebezpiecznie jest zadzierać z takim jak ja człowiekiem, a jednak byłeś moim wrogiem, przegrywałeś na całej linii do tej pory, aż wreszcie zawiodła cię ostatnia karta, i nie masz innego wyjścia, jak tylko przeprosić mię i przebłagać. Ja oczywiście nie zapominam nawet w tej chwili, żeś był kiedyś moim przyjacielem, i radbym nawet pomocną podać ci rękę; niestety, nie leży to w sferze mojej możliwości. Życie twoje zawisło nie ode mnie, lecz od reisa effendiny. Jeżelibym miał wstawić się za tobą, to musiałbym