Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/502

Ta strona została przepisana.

— Czyżby tak było? — zerwał się Turek, przerażony.
— Z wszelką pewnością tak.
— Ha, może masz słuszność, effendi. Im więcej rozważam to wszystko, tem silniej się przekonywam, że może to być prawdą.
— Wycofaj się więc; jeszcze nie późno. Wiesz, gdzie Ibn Asl znajduje się teraz?
— Podążył do Goków.
— Mógłbyś mi opisać drogę, którą obrał?
— Przysiągłem, że tego nikomu nie powiem.
— Ech, dotrzymanie podobnej przysięgi jest grzechem; wszak my chcemy pójść z pomocą zagrożonym murzynom, a to byłoby możliwe tylko w tym razie, gdybyś nas objaśnił. Odmówisz tego, a będziesz miał na sumieniu mord setek ludzi. Żądam więc od ciebie otwartości, a to będzie dowodem, o którym wspomniałem ci przedtem, i to rozstrzygnie o twoim losie. Przysięga twoja była krokiem lekkomyślnym, i jeżeli jej dotrzymasz, popełnisz przez to samo zbrodnię.
— Pomyśl jednak, effendi, że przysiągłem na brodę proroka...
— Głupstwo! — przerwałem mu. — Wasz prorok nie miał żadnej brody.
— Co? jak? żadnej brody? Mahomet nie... nie miał... żaaa....
Słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzył na mnie prawie obłąkanemi oczyma i jakby skamieniał.
— No, no, uspokój się. Może miał...
— Mówisz „może", a więc wątpisz, effendi, a tyś przecie człowiek bardzo uczony i jeżeli twierdzisz, że prorok nie miał... o niebiosa!...
— Powiedziałem bez głębszego zastanowienia...
— A zatem prorok miał brodę?
— Prawdopodobnie.
— Allahowi niech będzie cześć i dzięki! Nie widziałem jeszcze takiego człowieka, któryby nie wierzył w istnienie brody proroka...