Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— Poważyłeś się tknąć fakira el Fukara! Oto masz za to!...
Nie przyszło mi nawet na myśl, by dobyć rewolweru, żaden też z żołnierzy nie powstał w mej obronie, tylko jeden Ben Nil zerwał się, sięgnął ręką do pasa, lecz został na miejscu. Wszyscy byli pewni, że dam sobie sam radę z napastnikiem bez ich pomocy. I istotnie trafne było ich przypuszczenie. W chwili, gdy przeciwnik zbliżył się do mnie z podniesionem wysoko ramieniem, uderzyłem go z dołu pod pachę zaciśniętą pięścią tak niespodzianie i silnie, że przekopyrtnął się znowu kilka razy po ziemi. Wówczas dobyłem rewolweru i, gdy poraz trzeci zamierzał rzucić się na mnie, jak dziki zwierz, rzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Jeżeli tylko postąpisz pół kroku, zastrzelę cię!
— Stój, pohamuj się, bo on nie żartuje — wtrącił Abd Asl — to przecie giaur!
Fakir el Fukara na te słowa stanął jak wryty na miejscu, jak skamieniały, niewiadomo czy ze strachu przed luią rewolweru, czy też z oburzenia i grozy na samo wspomnienie, że jestem giaurem.
— Giaur? On nie jest muzułmaninem?
— Nie, lecz chrześcijańskim effendim — odparł stary.
— I ten pies ważył się mnie...
W tym momencie stanął przedemną Ben Nil z podniesionym batem i zapytał:
— Czy chcesz, effendi, abym mu tym oto batem napisał na skórze odpowiedź na jego głupie szczekanie?
— Tym razem jeszcze mu daruję — odrzekłem, — bo wypowiedział to w uniesieniu, jeżeli jednak odważy się choćby na pół słowa, któreby było dla mnie obrazą, sprawię mu taką bastonadę, że będzie ziemię gryzł z bólu i wściekłości.
— Allah! On mi grozi bastonadą! Chrześcijanin! Co za śmiałość, co za bezczelność!...
— No, co do śmiałości — parsknąłem mu śmiechem w twarz — to wobec ciebie i mowy o niej być