Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Tak jest, lwa.
— Ależ to z pewnością hyena. Ty sam jesteś głuchy albo tak bojaźliwy, że hyenę bierzesz za lwa. Jednakże, gdyby to był istotnie dusiciel trzody, już jabym się z nim zmierzył, aby przekonać cię...
Urwał nagle, bo ryk ozwał się znowu o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, co oznaczało, że zwierzę do nas się przybliża. Zauważyły to nawet wielbłądy, parskając z trwogi, a przewodnik fesarski krzyknął:
— Allah kerim — Boże ulituj się nad nami! To istotnie lew, olbrzymi lew z El Teitel. Pożre nas wszystkich z kośćmi.
— Tak, tak. On wpadł na nasze ślady i tego oto dzielnego fakira el Fukara i dlatego aż dwa razy ryknął — odrzekłem. — Teraz jednak skradnie się tu po cichu, by wybrać sobie którego z nas na wieczerzę.
— Niechże nas Allah broni przed tym ogoniastym dyabłem!
— A więc boisz się? Cóż jednak w takim razie będzie z naszym zakładem?
— Oh, ten zakład, effendi!...
— Miałeś przecie zamiar czynić to wszystko, co ja.
— Naturalnie, że się nie cofnę — odrzekł, ale flinta wizyjna drżała przytem w jego ręku, jakby ją nawiedziła żółta febra.
— A zatem, chodź naprzeciw!
— Zwaryowałeś, effendi?
— Bynajmniej. Jeżeli wyjdę naprzeciw, to go odszukam i zabiję, gdybym jednak tu został, zginąć musi jeden człowiek.
— Możliwe, ale w każdym razie nie ty ani ja.
— Jednego bezwarunkowo pożre, a kogo, to wszystko jedno.
— O, przepraszam, to wcale nie wszystko jedno, czy lew zje mnie, czy kogo innego. Proszę cię więc i błagam, zostań tu między nami. Jeśli pochowamy się za wielbłądy, to możemy być zupełnie bezpieczni.