Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Czyż sądzisz, że lew nie potrafi wydobyć swej ofiary nawet z pośród wielbłądów? Nie zatrzymuj mnie; spieszę naprzeciw wroga, a ten oto dostojny fakir el Fukara będzie mi towarzyszył!
— Mówisz to zupełnie poważnie, effendi? — zapytał fakir.
— Chciałeś przecie sam iść ze mną razem. Inaczej gotów jestem sobie pomyśleć, że posiadam więcej odwagi i siły, niż ty. Chełpić się potrafi każdy tchórz, ale fakir el Fukara powinien przecie...
— Milcz! — przerwał mi żywo — idę!
— Dobrze, chodź! A ty Ben Fesarah?
— Ja... ja... zostanę — odrzekł przewodnik.
— Wiedziałem, że tak będzie. Jesteś dzielny, ale tylko wtedy, gdy idzie na słowa. Pożegnajże się tedy ze swoją flintą wizyjną!
— O, Allah, o Mahomet, o Abu Bekr i Osman! Moja piękna, moja sławna flinta! — jęczał żałośnie.
— Przepadnie, skoro tylko zostaniesz — dorzuciłem z poważną miną.
— Jeżeli tak, no to... to ja... ja pójdę, effendi, ale tylko za tobą, w tyle. Ty pierwszy musisz iść naprzód...
Drżał na całem ciele, ale mimoto stanął za mną, gotów do wyprawy. Tak też postępował dalej, chowając się za mnie, myśląc, że skoro zwierz się pojawi, to ja pierwszy padnę ofiarą. Bawił mię doskonale tem swojem tchórzostwem i chętnie byłbym mu kazał pozostać, by nie zawadzał, ale że zasłużył na tego rodzaju karę, uparłem się. Oprócz tego wywnioskowałem z jego miny, że się zgubi, ledwie ujdziemy kilkanaście kroków.
— Dołożyć więcej drzewa do ogniska, aby płomienie oświetliły znaczniejszą przestrzeń! — rozkazałem i ruszyłem naprzód.
Żołnierze i jeńcy oniemieli z trwogi i żaden ani szepnął. W milczeniu tylko szukali sobie kryjówki, około wielbłądów. Ja jeden z nich wszystkich nie straciłem zimnej krwi. W podróżach swoich, stając wielokrotnie oko w oko z niebezpie-