Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Że ryk dał się słyszeć od zachodu, zwróciłem się oczywiście w tym kierunku i, przystanąłem w tem miejscu, gdzie kończył się widnokrąg świetlny od naszych ognisk, i rozglądnąłem się za odpowiednią kryjówką. Było do przewidzenia, że lew będzie omijał krzaki i zarośla, aby nie sprawić hałasu. W tem miejscu było tylko jedno wolne przejście pomiędzy krzakami, przypuszczałem tedy napewno, że zwierz właśnie stamtąd się wysunie. Było to zatem miejsce wymarzone na zasadzkę. Tuż obok nas stały dwa bliźniacze i dość grube drzewa gumowe[1]. Bujne senesowe zarośla zatrzymywały blask od ognisk i rzucały głęboki cień na nasze stanowisko.
— Tu się położymy, — szepnąłem — miejsce to jest najdogodniejsze.
— Dlaczego tu? — spytał fakir, przykucnąwszy koło mnie.
— Ponieważ właśnie o jakie dziesięć kroków stąd pojawi się lew.
— Allah kerim! Dlaczego tak blizko? Musimy się cofnąć co najmniej na jakie pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków.
— O, nie. Im bliżej tem lepiej, tem pewniejszy strzał.
— Czyś ty zmysły postradał, effendi?
— Nie, ale posiadam więcej odwagi, niż ty. Słyszę wyraźnie, jak ci zęby dzwonią z trwogi.
— Co ja na to poradzę, skoro szczęka moja jakby się oderwać chciała...
— Czy i ręce ci także drżą?
— Oh, zgadłeś. Mróz Ścina mi krew w żyłach.
— W takim razie nie strzelaj, gdy lew się pojawi, lecz zostaw to mnie! Mógbyś spudłować, a to powiększyłoby nasze niebezpieczeństwo ogromnie.

— Że też ja, na Allaha, zdecydowałem się na tę wyprawę. Nie jestem trwożliwy, ale nawinąć się na

  1. Acacia gummifera.