Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/67

Ta strona została przepisana.

patrzcie, padł już nieżywy, tarza się we własnej krwi, ten, ten morderca, pustoszyciel i zjadacz ludzi, zabójca trzód i zwierzyny wszelakiej! Cieszcie się, tryumfujcie! Opiewajcie jego śmierć, jego koniec tak tchórzowski, marny, haniebny! Effendi, pójdź no tu do mnie, a żywo, pokażę ci go, zobaczysz na własne oczy!....
Zachowanie się przewodnika było tego rodzaju, że nie dorównałby mu najbardziej zwaryowany obłąkaniec. Gestykulował rękoma, wierzgał nogami i miotał się na wszystkie strony bez opamiętania. Wywołało to w obozie ruch, żołnierze bowiem, słysząc jego tryumfalne okrzyki, sądzili, że lew zabity; nie przybiegł jednak nikt. Co do mnie, to wszystkiego innego mogłem się spodziewać, tylko nie tego waryactwa ze strony „bohatera“, podszytego mocno tchórzem. Co mu się przywidziało? Do czego, czy do kogo strzelał? Że nie do lwa, szyję dałbym za to. W tej chwili bowiem poczułem w powietrzu mocno odurzający odór, właściwy dzikim zwierzętom z rodzaju kotów. Osobniki, hodowane w menażeryach i ogrodach zoologicznych i w połowie oswojone, ani w dwudziestej części tak nie śmierdzą, jak te, które żyją na wolności.
— Pójdźmy zobaczyć, efiendi, on go naprawdę zastrzelił — szepnął fakir el Fukara.
— Głupota, nic więcej. Zwierz zbliża się z przeciwnej zupełnie strony. Zwietrzyłem go już; skrada się prosto do nas.
— O miłościwy Allah! Nie wypuszczaj z pod swej opieki wiernych, ratuj nas! Ale ty, effendi, mylisz się bardzo. Fesarah jest zwycięzcą i ja spieszę do niego.
To mówiąc, zerwał się i uciekł. Gidybym nawet chciał, nie mógłbym go był zatrzymać, bo nie było na to jednej chwili czasu do stracenia.
Lew się pojawił we własnej swojej istocie. Wysunął się chytrze z głębi lasu i przystanął nagle, zobaczywszy jasno oświetloną przestrzeń. Płomienie z naszych ognisk obozowych strzelały wysoko w górę,