Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/77

Ta strona została przepisana.

musiał usłuchać. Stąpał naprzód ostrożnie, jak po jajach, z których ani jednego zgnieść niewolno; Świadczyło to, że „dzielny zwycięzca“ stracił w zupełności nietylko odwagę, lecz i władzę w nogach, bo uszedłszy jakie sześć kroków, stanął nagle i ani rusz dalej. Rękę tylko przed siebie wyciągnął i ozwał się do mnie głosem zupełnie zdławionym:
— Allah kerim! Otóż i on! Wystawił dwie nogi z krzaka i wierzga niemi. Co robić, effendi?
— Naprzód iść, tylko naprzód!
— Ba, ale on jeszcze żyje i gotów mnie użreć albo nawet zjeść.
— Jeżeli tak, to nie pozostaje ci nic innego, jak tylko podejść ostrożnie i wpakować weń jeszcze jedną kulę! Wprawdzie przyniesie to pewną ujmę twej sławie, bo nie będziesz już mógł powiedzieć, żeś spotrzebował jedną tylko kulę, a nie dwie, jak ja to uczyniłem, ale trudna rada.
— No, wiesz, co do tej sławy, to ja znowu nie jestem tak bardzo zachłanny, jak sobie wyobrażasz i, żeby ci dać tego dowód, proszę cię właśnie wyręcz mnie. Co ci to szkodzi? Widzisz, ja rozporządzam tylko jedną kulą, podczas gdy ty masz nabitą dubeltówkę i o wiele łatwiej uporasz się z tym potworem. Nie odmawiaj mi więc, effendi, bardzo cię o to proszę i ustępuję swego miejsca!
— Dziękuję ci za dowód życzliwości i zaufania, mój drogi, niestety skromność moja nie pozwala mi z tego korzystać.
— To bardzo ładnie z twojej strony, effendi, ale... o Allah! On znowu wierzgnął nogami i mruczy coś. Nie słyszysz? Widocznie jest zły. Puśćcie mnie! Puśćcie!
Skoczył, jak oparzony i schował się w tyle za plecami ostatniego żołnierza. Domniemany lew istotnie dawał pewne oznaki życia i wydobywał z siebie głos, nie był to jednak groźny pomruk rozjuszonego dzikiego zwierza, lecz jęk zranionego wielbłąda. Nawet żołnierze cofnęli się z przestrachem w tył, pozostawiając mnie