Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/95

Ta strona została przepisana.

sposób, że mnie nie mogli spostrzec. Ben Nil, widząc mnie oczywiście, bo patrzył w tę stronę, przeszedł się kilkakrotnie, jakby dla zabicia czasu z nudów, i nastęnie oddalił się w głąb lasu. Skutek był znakomity. Dżelabi natychmiast zaczął:
— Słuchaj no, co będzie! Musimy się naradzić, nim on wróci.
— Nic nie będzie — mruknął niechętnie fakir.
— Ależ my musimy koniecznie obmyśleć jakieś środki ratunku.
— Nie widzę niestety żadnego. Allah niech strąci na samo dno piekła tego po siedmkroć bezecnego effendiego! Gdyby ci się była udała ucieczka, byłbyś był już dotarł do dżezireh[1] Hassania i zawiadomił mego syna o wszystkiem. Wówczas syn byłby popłynął w dół Nilu, zostawiwszy okręt koło Makai albo Kateny, zdążyłby był na czas przybyć z ratunkiem. Niestety teraz już zapóźno!
— Czyż niema już innego sposobu? A fakir el Fukara? Przecie on miewał z nami bardzo korzystne interesy i powinien być nam teraz pomocnym. Kto wie, czy jego pojawienie się nie jest dla nas deską ratunku. Przypuszczam, że on uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
— Mylisz się zupełnie. Ten pies chrześcijański uratował mu życie i przez to pozyskał jego życzliwość.
— A ja sądzę, że on mimo wszystko będzie po naszej stronie. Gdyby tak, dajmy na to, wiedział, że syn twój znajduje się koło dżezireh, wysłałby niezawodnie wiadomość. Musisz więc porozumieć się z nim koniecznie.
— Ba, ale czy na to oni pozwolą! Zresztą ten effendi jest ciągle przy nas i, choćbym powiedział co, to on usłyszy.

— Niechby usłyszał, Możesz wypowiedzieć kilka słów w narzeczu Szyluków, którego effendi z pewnością nie zna.

  1. Wyspa.