Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/99

Ta strona została przepisana.

niema w tem dla mnie bezwarunkowo nic niebezpiecznego.
— Dziękuję ci, effendi, — rzekł spokojnie i skromnie — pomimo, żeś mnie do głupich zaliczył. Nie mylisz się. W rozmowie naszej nie będzie żadnego niebezpieczeństwa dla ciebie, ponieważ wszystko usłyszysz, wszystko.
— Nie, nie usłyszę ani słowa, nie będę nawet obecny podczas waszej rozmowy.
— A więc mogę bez świadków i bez nadzoru z nim pomówić? — zapytał, nie mogąc całkiem opanować ukrytej radości.
— Powiedziałem ci to raz i nie widzę powodu do powtórzenia tego. Jeżeli chcesz, mogę usunąć nawet dżelabiego, a teraz wracam do obozu i przyślę ci natychmiast fakira el Fukara, abyś się z nim rozmówił. Sądzę, że dziesięć minut wystarczy na to w zupełności.
— Aż za wiele, effendi.
— Widzisz więc, jak jestem względny, i szczerze ci radzę, abyś nie nadużył mej dobroci, bo z pewnością nie wyszłoby ci to na zdrowie, uważaj!
— Nie troszcz się o to, effendi! Moje zamiary są uczciwe, dobroć twoja zresztą tak mnie w tej chwili wzruszyła, że chociażby był nawet knuł cokolwiek tajemnego przeciwko tobie, odstąpiłbym od tego stanowczo.
— Jeżeli tak jest istotnie, to cieszy mnie twoja uczciwość. Ale, ale czy słyszałeś o pobożnym i sławnym marabucie, któremu duch przyniósł dwanaście języków kruczych i tyleż orlich uszu?
— Słyszałem. On zjadł je i od tej chwili mówił wszystkimi językami ludzkimi i zwierzęcymi i słyszał wszystko, co tylko jego nieprzyjaciele radzili przeciw niemu, chociażby aż na drugim końcu świata.
— Wiedz tedy o tem, że i ja zjadłem takie języki i uszy, i uważaj; ja słyszę wszystko!
Słuch mój jednak, bez żadnych zaczarowanych sposobów, był w ustawicznem niebezpieczeństwie