rzyświecały naszemu pochodowi jasnem Światłem. Jechaliśmy ciągle wolną przestrzenią, wymijając o ile możności lasy i zarośla, prowadzeni przez dwóch przewodników, którzy doskonale znali teren, jakby to było w ich rodzinnej okolicy. Korzystałem z jedynego dobrodziejstwa, jakie mi pozostawiono, mianowicie — z możności rozmawiania z Ben Nilem, i nikt się o to nie gniewał. Lecz i ta swoboda użycia organu mowy miała swą przyczynę w niesłychanem wyrafinowaniu Ibn Asla. Pozwalał on nam snuć głośno plany, abyśmy dręczyli się tem bardziej, że nie było dla nich nadziei powodzenia.
Nie mogłem w swojem jarzmie obejrzeć się wtył i obliczyć, ilu ludzi podążało za nami. Później dopiero, wczasie krótkiego odpoczynku, naliczyłem trzydziestu białych asakerów i około stu Djangów. Resztę, około dwudziestu białych i pięćdziesięciu czarnych, odkomenderował Ibn Asl do transportowania niewolników i bydła, a sam puścił się naprzód z doborowymi wojownikami, by w jak najkrótszym czasie zaskoczyć niespodzianie Wagundę.
Ben Nil starał się uprzyjemnić mi okropne moje położenie, ale, będąc związany, nie mógł kierować zwierzęciem, jak należało, i trzymać się blizko mnie.
— Effendi — ozwał się półgłosem, — tym razem już z nami koniec... nieprawdaż? A może żywisz jeszcze bodaj iskierkię nadziei?
— Iskierkę? Ależ ja nadziei nigdy nie tracę.
— Bardzo to mile brzmi, ale naprawdę obawiam się, że dla nas już ona nie istnieje.
— Dla mnie zaś ma wartość tak długo, dopóki żyję; a że w tej chwili żyję jeszcze, więc mi wolno pielęgnować w duszy tę najpiękniejszą z gwiazd, jaką Stwórca obdarzył ludzkość.
— A więzy, a kajdany, a szebah, będąca istnym wymysłem piekła?...
— Głupstwo wszystko! Nadzieja to grunt, rozumiesz? Zresztą nie mówmy o tem, bo mogliby nas
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/105
Ta strona została przepisana.