Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Ubranie na mnie było prawie całe zbroczone krwią, a mimo to po krótkiej chwili wypoczynku uczułem, że jednak nie jest ze mną tak źle, jak myślałem w pierwszej chwili, Skoro bowiem odpocząłem, siły weszły we mnie nanowo. Udałem jednak ogromnie wyczerpanego, ażeby przez to uzyskać bodaj trochę ulgi. I teraz dano nam posiłek, składający się z mięsa i wody, której w tem miejscu było podostatkiem.
Zauważyłem, że Ibn Asl miał ze sobą pewną liczbę wołów, idących luzem; rezerwowano je, nie wiadomo w jakim celu. Wśród jucznych wołów dwa dźwigały na grzbietach namiot Ibn Asla, a trzeci niósł na sobie ładunek, z którego wystawały luty naszych karabinów. Widocznie była tam również i reszta odebranego nam mienia.
Po dwugodzinnym odpoczynku udaliśmy się w dalszą podróż, przyczem, ku wielkiemu memu zadowoleniu, zdjęto mi nareszcie nieszczęsną szebah i nawet dano pod wierzch lepszego wołu. A zatem uwaga moja, że w dotychczasowych warunkach nie wytrzymam dalszej podróży, wywołała należyty skutek. Byłem wprawdzie umocowany do siodła Ibn Asla i Selima, jak poprzednio, ale było to drobnostką w porównaniu z udręką, którą sprawiała mi szebah. To też, gdyśmy się rozłożyli obozem na nocleg, uczułem się znacznie silniejszym i rzeźkim na całem ciele.
Obóz rozłożony był na krawędzi preryi. Woły puszczono na paszę, powierzając kilku ludziom ich dozorowanie. Dla Asla ustawiono namiot, ja zaś otrzymałem wo szebah. Na wieczerzę dano nam podostatkiem kaszy z durry, rozmoczonej w zimnej wodzie.
Aby zabezpieczyć obozowisko od komarów, zapalono ogień, przy którym między innymi miał spać Ben Nil i Selim, gdyż strażnikom łatwiej przy świetle upilnować ich w nocy.
— Ciebie tu nie zostawię na wolnem powietrzu — rzekł do mnie Ibn Asl, gdy włożono mi na ręce