Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Minąwszy preryę, wjechaliśmy w las, który się stykał z bagnem. Okolica wydała mi się znajomą. Niebawem też znaleźliśmy się na obszernej polanie, która, jak się okazało, nie była mi obcą.
— Wiesz, effendi — ozwał się w samą porę Ben Nil, — że myśmy tu już byli wczesnym rankiem drugiego dnia naszej podróży.
— Prawda; przypominam sobie.
— Dowodzi to, żeśmy jechali bardzo forsownie.
— Istotnie przebyliśmy w ciągu dnia wczorajszego spory kawał drogi. Ale to nie jest wyłączną przyczyną, że dziś znaleźliśmy się już tutaj; zawdzięczamy to doskonałym przewodnikom.
— To źle, bo drogę, którą przebyliśmy pieszo w trzech dniach, odbędziemy w dwu. Jak więc sądzisz? kiedy staniemy pod Wagundą?
— Prawdopodobnie już dzisiaj.
— Wobec tego nasi przyjaciele będą napewno zgubieni, a oczywiście i my z nimi.
— No, żeby tak „napewno", tegobym nie powiedział. Jeszcze mogą zajść różne okoliczności.
Nie mieliśmy jednak powodów do różowych nadziei. Jeżeli w dniu dzisiejszym nie zbłądzimy z najkrótszej drogi, to przypuszczalnie dziś jeszcze staniemy w Wagundzie, a skoro tylko czas na to pozwoli, Ibn Asl wykona atak bezzwłocznie, korzystając oczywiście z tego, że załoga w Wagundzie nie spodziewa się go jeszcze tak prędko i nie będzie przygotowana do odparcia napadu. Wprawdzie wieś była dobrze obwarowana, ale, zaskoczywszy mieszkańców jej podczas snu, mógłby Ibn Asl odnieść tryumf taki, jak w Fogudzie.
Chwila zatem decydująca zbliżała się w szybkiem tempie, a mnie opanowywała obawa, że jeżeli do wieczora nie wpadnę na jakąś zbawienną myśl, wszystko będzie stracone.
— Jak myślisz? — pytał mię Ben Nil, — czy reis effendina będzie czuwał obok swoich żołnierzy na forpocztach?