Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Wątpię bardzo — odrzekłem.
— I ja tak samo. On wcale nie spodziewa się jeszcze Ibn Asla.
— Chociażby zresztą reis efiendina był jak najbardziej ostrożny, to i w tym wypadku nie będzie z tego dla nas żadnej pociechy, bo skoroby Ibn Asl spostrzegł, że nie wygra i że grozi mu ujęcie, z wszelką pewnością zamordowałby nas wszystkich trzech.
— Allah, to zupełnie możliwe!
— Stąd wniosek, że musimy się uwolnić, zanim jeszcze przyjdzie do walki.
— A że to rzecz prawie niemożliwa, więc możemy być pewni śmierci. Tak! Nie ujrzę już nikogo ze swej rodziny, nikogo, a pociesza mię tylko ta myśl, że będę miał zaszczyt umrzeć razem z tobą, kochany mój effendi.
— Ja jednak myślę, że będziesz żył długo i szczęśliwie, bo zasługujesz na to. Proszę cię więc, nie trać wiary w pomoc i łaskę Allaha.
Nie odrzekł na to nic i zamyślił się smutnie. Mnie również niebardzo lekko było na sercu. Próbowałem kilkakrotnie cichaczem, czy nie da się rozerwać łańcucha na rękach, ale był to daremny trud. Zresztą samo uwolnienie się od łańcucha nie wystarczałoby tu, bo prócz niego krępowały mię jeszcze tęgie rzemienie, a przytem broni nie posiadałem żadnej, — jednak silna wiara w możliwość ratunku nie opuszczała mię ani na chwilę. Wyczekiwałem, czy nie zajdzie w drodze jaki nieprzewidziany wypadek. Niestety, słońce było już na zenicie, a w położeniu naszem nie zaszła żadna zmiana. Podczas południowego wypoczynku dano nam mięsa wędzonego, w które Ibn Asl był dostatecznie zaopatrzony, a około drugiej ruszyliśmy znowu w pośpiesznem tempie i po dwóch godzinach dotarliśmy do znanego mi dobrze miejsca między dwoma ramionami rzeki Toni, zaś o zachodzie słońca znaleźliśmy się u brodu, tego samego, gdzie projektowałem zasadzkę na Ibn Asla.