Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/115

Ta strona została przepisana.

namiotu, ale skoro tylko podniosę się i wyciągnę pal, namiot runie i...
— I co to wszystko pomoże?
— Bardzo wiele, bo skoro opryszek znajdzie się raz w moich objęciach, już go nie puszczę.
— Wówczas zamordują nas obu.
— Nie sądzę. Ibn Asl w moich rękach może być cennym zakładnikiem, i będę miał prawo targować się.
— Ależ, efiendi, pomąciło ci się chyba w głowie. Jesteś bezwładny, nie masz żadnej broni, a Ibn Asl nawet w czasie snu ma nóż przy sobie, i gdybyś się na niego rzucił, zakłułby cię bez namysłu.
— Chwycę go tak, że nie starczy mu czasu nawet pomyśleć o nożu.
— A może byłoby lepiej spróbować porozumienia z Djangami... Chociaż... i to nic nie pomoże; wprawdzie są oni pokrewni z Gokami wagundzkimi, ale w takim samym stopniu pokrewieństwa byli przecież i z mieszkańcami Fogudy, a jednak mordowali ich bez żadnych względów. Gdy czarny powącha raz krwi, trudno oczekiwać od niego bodaj odrobiny uczucia.
Przerwaliśmy rozmowę, bo właśnie nadchodzili asakerzy, ażeby nas zawlec bliżej namiotu. Jeszcze się całkowicie nie zmierzchło, więc mogłem rozejrzeć się po obozie.
Polanka, na której się rozłożono, miała kształt wązkiego prostokąta, a więc taki sam kształt przybrał obóz. Na jednym końcu mieścili się biali asakerzy, na drugim Djangowie, a namiot wznosił się pomiędzy jednymi a drugimi, jednakże nie w pośrodku, obozu, bo czarni zajmowali więcej miejsca, niż biali. Woły uwiązane były rzędem po jednej i drugiej stronie obozowiska.
Kilku Djangów wysłał Ibn Asl z naczyniami po wodę, i to dosyć daleko, bo aż do brodu, przez który niedawno przeprawialiśmy się. Gdy powrócili, była już gotowa wieczerza, a mianowicie kasza, którą i mnie uraczono. Po jej spożyciu zawlekli mię asakerzy do