Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/118

Ta strona została przepisana.

mu się kolanami na brzuch... jeden chwyt za gardło, jeden cios pięścią w skroń — i opryszek był mój!
A teraz precz z nim! Wyciągnąwszy mu nóż i pistolet z za pasa, podniosłem się na równe nogi... i — chwila namysłu: przed namiotem warta, z lewej i z prawej strony rozłożyste drzewa i krzaki, natomiast w tyle wolna przestrzeń, — spostrzegłem to był o zmroku. Wykonałem jedno cięcie ostrym nożem, — płótno rozeszło się, tworząc dużą szparę. Wziąłem Ibn Asla na plecy... i w nogi — oczywiście niezbyt prędko i gwałtownie, bo najlżejszy szmer mógłby mię zgubić bez ratunku. Znalazłszy się za namiotem z oszołomionym opryszkiem na plecach, podążyłem w las. Po niejakim czasie rozejrzałem się wśród miejscowości i z radością spostrzegłem, że teren jest mi dobrze znany. Z prawej strony było jezioro, tu więc skierowałem kroki, dźwigając z wysiłkiem ciężkiego dosyć draba, by o ile możności oddalić się od obozu.
Ale co potem? zanieść go do wsi? Za pół godziny miałby go reis effendina u swych nóg. Ale przyszła mi lepsza myśl do głowy. Zapamiętałem sobie z poprzedniej mojej bytności w tem miejscu, że gdzieś niedaleko rośnie osamotnione drzewo. Ponieważ gwiazdy rozjaśniały noc żywym blaskiem, mogłem łatwo spostrzec na horyzoncie sylwetkę wspomnianego drzewa. Istotnie w kilka minut, z trudem niosąc swój żywy ciężar, znalazłem się pod drzewem, a położywszy Ibn Asla na ziemi, związałem mu nogi tym samym rzemieniem, którym niedawno sam byłem skrępowany, ramiona zaś obezwładniłem chustką z turbanu i pasem. Zakneblowawszy następnie opryszkowi usta własnym jego fezem, umocowałem draba do drzewa tak silnie, żeby nawet po odzyskaniu przytomności nie zdołał się uwolnić własnemi siłami.
Dokonawszy tego, pobiegłem nad jezioro, rozglądając się w kierunku wsi, czy nie zauważę gdzie widety. Cicho jednak było zarówno tu, jak i tam, na wzgórzu, we wsi; wbrew przewidywaniom wszyscy