czytelnicy moi przypomną sobie zapewne z poprzednich opowiadań.
Przebyliśmy byli właśnie granicę persko-turecką, znużeni ogromnie kilkomiesięczną podróżą wśród zbójeckich szczepów kurdyjskich, a bogaci w doświadczenie, i zatrzymaliśmy się w niedużej osadzie Khoi, ażeby dać koniom przez dni kilka jaki-taki wypoczynek.
W owym czasie miałem nieocenionego rumaka Rih, który później został pode mną zastrzelony, i to w takich okolicznościach, że trafiła go kula, przeznaczona właściwie przez napastnika dla mnie. Rozumie się, służący mój nie posiadał tak szlachetnego wierzchowca. Jakkolwiek i jego koń był czystej krwi arabem, nie wydołał mojemu, zwłaszcza w tak uciążliwej podróży po tamtej stronie Tygru, i musieliśmy chcącniechcąc zatrzymać się przez kilka dni, mimo, że miejscowość bynajmniej nie budziła w nas zbytniego zachwytu.
Skoro tylko ukazaliśmy się we wsi, powstało wnet istne zbiegowisko: starzy, młodzi, nawet dzieci — wszystko biegło za nami aż do nędznego domu zajezdnego, gdzieśmy się postanowili zatrzymać, a nieocenione moje prześliczne zwierzę było przedmiotem ogólnego podziwu. Zwracał ponadto uwagę wszystkich kosztowny i wspaniały rzęd, zwany w języku Kurdów beszma; otrzymałem go był w podarunku od pewnego Persa za wyświadczoną mu przysługę. Koń mój razem z rzędem przedstawiał, wedle szacowania mieszkańców, olbrzymi majątek, nie dziw więc, że towarzyszyło nam tak niezwykłe zbiegowisko gapiów.
Kahn[1] zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okienka w nim były tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu wyrażenia „okienka", to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze
- ↑ Dom zajezdny.