— Bu kalmeta ta ssiu taksir nakem... ażeby ci usłużyć, niczego nie zaniedbam; jestem gotów wszystkie moje trzody oddać na rzeź dla was!
— Ależ niech sobie żyją! My nie przybywamy tu, aby pożreć twoje trzody; idzie nam głównie o to, by nasze konie znalazły dobre pomieszczenie.
— O chodih[1]! znajdzie się dla nich kwatera, wobec której niczem są pałace Mekki.
— Dobrze, pokaż nam tę kwaterę.
— Pójdź więc w moje ślady, a zobaczysz i będziesz zadowolony ze mnie, najpowolniejszego ze wszystkich sług twoich.
Zsiedliśmy z koni, a. „najpowolniejszy ze wszystkich sług" moich postąpił ku bramie dziedzińca. Strupiasta jego głowa nakryta była chustą, a właściwie brudną porwaną siatką nicianą. Miał na sobie spodnie, które jednak... spodniami już wcąle nie były; wstydliwa ta część garderoby składała się z samych strzępów, nie sięgających nawet do kolan, na łydkach zaś (tak się nam zdawało na pierwszy rzut oka) świeciło coś w rodzaju trykotów, po bliższem jednak przyjrzeniu się przekonaliśmy się, że takie wrażenie dawała własna jego skóra. Plecy zacnego Kurda pokrywał częściowo żakiet o jednym tylko rękawie; mówię — częściowo, gdyż podziurawiony był, jak rzeszoto, a z przodu nie zapięty, co znaczy, że z przodu żakieta już wcale nie było: tam, gdzie są zazwyczaj klapy i poły, a więc na piersiach, miał nasz oberżysta coś, co Turek określiłby nazwą gömlek[2], a Arab nazwałby kamis[3]; ja jednak nie umiałem wynaleźć właściwego wyrazu na tę część jego ubrania.
W człowieku owym, oprócz duszy, którą przed chwilą ofiarował na moje usługi, mieszkał niezawodnie jakiś dziwny duch, podtrzymujący w nim nędzne bydlęce życie wśród warunków takich, jakie dla zwykłego śmiertelnika byłyby nie do zniesienia.