Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Ten sam. Ale dlaczego o to pytasz?
— Bo słyszałem bardzo wiele o tem szlachetnem zwierzęciu i jego panu.
Po tych słowach położył znowu głowę na rękach, opartych o stół, i w tej pozycyi pozostał przez dłuższy czas. Wreszcie podniósł się i powoli, krokami niepewnymi, wyszedł z izby.
W dziesięć minut później weszła do izby kobieta, która, jak się domyśliłem, była żoną gospodarza.
— Gość nasz odjechał w tej chwili. Czy wiesz o tem? — spytała żywo męża.
— Jakże mógł odjechać, skoro nie miał konia?
— Pojechał na naszym koniu...
— No, nie obawiaj się... Widocznie miał jakiś pilny interes do załatwienia i powróci wkrótce. Wiem, że ma tu zabawić kilka tygodni. Zresztą zostawił flintę na stole.
Tak zapatrywał się na sprawę odjazdu gościa nasz gospodarz.
Ja jednak byłem odmiennego mniemania. Obcy ów człowiek rozmawiał z Halefem zupełnie przytomnie i nie zapominając, jak to mówią, języka w gębie. W ten sposób nie mówi człowiek pijany lub nawet choćby trochę podchmielony. Dlaczego jednak udawał pijanego wychodząc?
Zadawszy sobie to ciekawe pytanie, pomyślałem jednak wkońcu, iż mało mię to obchodzić powinno, tem bardziej, że sam gospodarz niewiele się tem zainteresował. Zresztą Halef, ukończywszy swoje zajęcie przy kominku, przyniósł był właśnie wcale nieźle przyrządzoną kurę i zabraliśmy się do jej spożycia z takim apetytem, że wkrótce zapomniało się o obcym.
Pod wieczór wyszliśmy na przechadzkę za wieś, z tą myślą, że natrafimy może na jaką osobliwość, godną widzenia. Wróciwszy o zmierzchu, zastaliśmy gospodarza znowu przy kubku raki. Widocznie hołdował on zasadzie, że Mahomet zabronił wyznawcom jedynie wina, raki zaś wolno pić każdemu, ile zechce.