Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Goście jego również widać byli tego samego zdania, bo razem z nim wypróżniali kubek za kubkiem, dopóki na nogach utrzymać się mogli, gdy zaś nie starczyło już trunku, rozeszli się do domów, jak który mógł, przeważnie jednak na czworakach. Wyszedł też i sam gospodarz na dziedziniec.
Po kilku minutach usłyszałem tak przeraźliwy ryk oberżysty, jakby mu kto rozpalone żelazo do pięty przyłożył. Wybiegliśmy, ciekawi, co się stało. Gospodarz wbił palce obu rąk we włosy i wrzeszczał na całe gardło, klnąc żonę i czeladź, która przestraszona zbiegła się ze wszystkich kątów na dziedziniec zajazdu.
Należy zaznaczyć, że ten przed paroma jeszcze minutami nietrzeźwy człowiek odzyskał nagle przytomność. Prawdopodobnie więc zdarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, pod którego wpływem pijanica otrzeźwiał. I istotnie ze słów jego dowiedzieliśmy się niebawem przyczyny niezwykłego alarmu: skradziono mu dziesięć tysięcy piastrów. W rozpaczy, nie wiedząc sam, co robi, chwycił bat i począł bić żonę oraz czeladź, posądzając ich o kradzież.
Poskoczyłem ku niemu, a odebrawszy bat, krzyknąłem:
— Zwaryowałeś! bijesz własną żonę i czeladź, jakby kto z nich winien był kradzieży!
— Atak! któreś z nich ukradło z pewnością!...
— A ja cię zapewniam, że się mylisz. Lepiejbyś zrobił, gdybyś samemu sobie kazał wymierzyć z kilkanaście batów!
— Ja? sobie? za co?
— Za to, żeś okradł samego siebie, tylko oczywiście nie własnemi, lecz obcemi rękoma.
— Głupstwa pleciesz! Jakżebym to ja mógł okraść sam siebie?
— W bardzo prosty sposób: dałeś złodziejowi możność okradzenia cię. Zapewne miałeś je dobrze ukryte?