go obrażali, miał specyalną broń, a mianowicie batog ze skóry hipopotama, nabyty jeszcze w Egipcie podczas naszej tam podróży. Nie czekałem długo, gdy dały się słyszeć szybko po sobie następujące razy owego hipopotamowego batoga, tak, że ich zliczyć nawet nie mogłem. Równocześnie zaś hałaśliwy przybysz począł wyć wniebogłosy:
— Allah! I Allah! Kto się waży tknąć mię?...Co za śmiałość!... el wail lak, meded aman, meded Allah, ej wah o jazyk!... Och, ratunku!... biada ci!... zamorduję cię!...
Z tych okrzyków w ciemności zaiste trudno było wnioskować, kto bił, a kto brał cięgi po grzbiecie. Co do mnie atoli, wiedziałem, że to mały lecz dzielny Halef ćwiczył grubijanina. Ciekawą była ta okoliczność, że Halef sypał razy, jak z rękawa, a nie odzywał się podczas tej operacyi ani słowem, — przybysz zaś krzyczał różnymi językami — to po arabsku, to po turecku, z czego wywnioskowałem, że nie był Kurdem.
Poczuwszy wreszcie, że dalszych cięgów już nie wytrzyma, rozejrzał się, kędy uciekać, i wreszcie oszołomiony i skatowany drapnął z izby. Rzecz prosta — Halef wcale mu w tem nie przeszkadzał.
Dopiero, gdy awanturnik znalazł się poza naszą ścianą, gospodyni z kilkoma ludźmi z czeladzi, zwabiona krzykiem o ratunek, weszła nareszcie do izby.
— Ktoś ty? — wołał obcy, — może żona sahiba el locanda[1]?
— Tak, jestem jego żoną.
— Gdzie mąż? Przywołaj mi go tu, a żywo!
— Niema go w domu.
— To poślij mi w tej chwili po nezanuma. Muszę się z nim natychmiast rozmówić!
— I jego również niema w domu.
— Co mię to obchodzi? Musi być w domu, skoro ja go potrzebuję! Obito mię tutaj, i żądam, aby zło-
- ↑ Gospodarza.