Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/154

Ta strona została przepisana.

i chciał nieznacznie w czyn je wprowadzić. Korciło mię przejrzeć te plany, a że zawsze lepiej jest wyjść na spotkanie niebezpieczeństwa, niż czekać go z założonemi rękoma, więc wstałem i, uprzedzając prośbę Halefa, wyszedłem z za przegrody.
Sali Ben Akwil, ujrzawszy mię, podszedł bliżej ku mnie, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, skłonił się głęboko i rzekł:
— Niech cię w zdrowiu zachowa i błogosławi Allah, emirze! Nawet w godzinę śmierci nie zapomnę owej chwili, w której miałem zaszczyt ujrzeć cię poraz pierwszy, a która zaliczać się będzie do najpiękniejszych w mem życiu.
Stał w nachylonej postawie, oczekując mej odpowiedzi. Wiedział, że jestem chrześcijaninem i że jemu, jako muzułmaninowi, niewolno było pozdrawiać mię w ten sposób. A przecie był nietylko muzułmaninem, ale nawet chatibem[1], więc tembardziej powinien był wstrzymać się od takiej formy powitania. Zastanowiło mię to poważnie, ale oczywiście nie dałem tego poznać po sobie i odrzekłem:
— Podnieś głowę! Mężczyźni mogą rozmawiać, patrząc sobie nawzajem prosto w oczy.
— Ty jesteś sławniejszy ode mnie! — odparł, wyprostowując się zwolna, a w oczach jego przebijała niezwykła pokora.
— Co według twego pojęcia jest sławą? Jedna tylko istota na świecie jest sławną: Bóg, gdyż imię Jego rozbrzmiewa po wszystkich krajach, a chwała Jego sięga do wszystkich słońc i wszystkich gwiazd w nieskończoność i na wieczność. Jeżeli jakiś człowiek więcej zdziałał, niż drugi, to nie ma jeszcze powodu do chełpienia się tem, gdyż czyni on to z woli Boga oraz z Jego pomocą i łaską.

— Ze słów twoich przebija się mądrość i pokora zarazem. A mimo to wiem, o ile wyższy jesteś ode

  1. Kaznodzieja.