Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, dodał po chwili:
— Milczysz... Przytłoczyła cię prawda słów moich... Istotnie, święty islam jest słońcem, wobec którego gasną wszystkie szemat ed duhun[1] innych religii, niknąc wreszcie, jak błędne ogniki nad bagnem. Uważany tu jesteś, jako sławny emir i wielce uczony effendi z Zachodu, i dlatego nosisz głowę wysoko i dumnie; ale czemże jest cała twoja sława i uczoność wobec piorunnej mojej mowy! Tak samo, gdyby tu, do Kurdystanu, przyszły z Zachodu walczyć z nami uzbrojone ludy twoje, padłyby w proch, błagając o łaskę i zmiłowanie.
Nie miałem zamiaru dysputować z nim na temat islamu, gdyż szło mi o co innego, a mianowicie o dowiedzenie się od niego rzeczy, które dotyczyły mnie osobiście. Gdy jednak z powodu mego milczenia oświadczył, że uważa mię za pokonanego, musiałem zabrać głos, aby go wyprowadzić z błędu:
— Czcigodny Sali Ben Akwilu! zaczynam wątpić, czy masz zmysły w porządku, skoro przypuszczasz, że milczenie moje spowodowane zostało twoją gadaniną. Znane ci jest zapewne przysłowie: „Se dere’ i karwan dibehure"[2]?
— Znam je — odrzekł, nie przeczuwając, do czego zmierzam.
— A to drugie: „Ei ku tif beke ber ba’i, tif dike ru’i chu"[3]?
— I to znam również.
— A więc dowodzi to, że znasz doskonale język kurdyjski, pomimo, że utrzymywałeś przed chwilą, jakobyś się urodził w El Damijeh! Zdaje ci się, że mowa twoja przygniotła mię do ziemi; ale zapewniam cię, że karawana mimo psiego szczekania poszła spokojnie dalej. Plułeś ku mnie, a ślina na twojej została twarzy.