Tu powtórzyłem jego dowodzenia punkt za punktem, wykazując ich niedorzeczność i bezsensowność. A skutek był taki, że „przytłaczający" krasomówca umilkł, nie znajdując nic na swoją obronę.
Wówczas zwrócił się do mnie mały Halef:
— Ano, sidi, zdarzyło tu się to samo, co ongi mnie i zresztą wszystkim, którzy mieli odwagę wszcząć z tobą dysputę religijną. Ale czy pamiętasz, kochany effendi, ile zadałem sobie trudu w początkach naszej znajomości, a nawet i później, chcąc cię nawrócić na wiarę mahometańską?
— Pamiętam — odrzekłem, śmiejąc się.
— Widzę, czytam w twych oczach, że drwisz sobie ze mnie w duchu. I masz zupełną słuszność. Ktoby cię chciał odwieść od twej wiary, ten byłby podobny do himara[1], usiłującego przekonać nizra[2], że lepiej jest mieszkać w cuchnącej stajni, niż na wyżynach górskich, w wolnem, czystem powietrzu, kędy złoto promieni słonecznych roztapia się co rana i wieczora w królewską purpurę!
— Człowieku! — przerwał mu ostro kaznodzieja, — czyżbyś miał chęć porównywania mię z osłem?
— A! to o tobie mówiłem? — odparł spokojnie Halef. — Mnie się zdawało, że miałem na myśli tylko tych, którzy, posiadając zaledwie odrobinę oświaty, usiłowali uczyć mego effendiego, umiejącego na pamięć wszystkie księgi religii całego świata. Jeżeli słowa moje dały ci wrażenie, że mówiłem o tobie, nie moja w tem wina.
— Jesteś muzułmaninem?
— Oczywiście.
— A mimo to przemawiasz w obronie chrześcijanina...
— Allah! Ja w jego obronie nietylko że sam mówiłbym dzień i noc, ale z rozkoszą kazałbym mówić także memu koniowi, mojej flincie... On jest tym orłem,