Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/17

Ta strona została przepisana.

przez ten gąszcz iście dziewiczy. Postępowałem więc ostrożnie naprzód, gotów każdej chwili za lada podejrzanem poruszeniem zboczyć z drogi i ukryć się. Gdy wtem po pięciu minutach drogi napotkałem w lesie obszerny zrąb.
Stało tu sześć tokulów, skleconych byle jak, naprędce, jak to czynią zazwyczaj murzyni, gdy długo gdzie przebywać nie mają zamiaru.
Tokule te były dosyć obszerne, co wskazywało, że mieszkało w nich więcej ludzi. Posunąłem się jeszcze dalej. Przed drzwiami leżeli, siedzieli i stali sami czarni mężczyźni. Kilku z nich znosiło drwa do palenia, gdyż zapadał już wieczór. Warty nie było żadnej; widocznie ludzie ci czuli się tu zupełnie bezpiecznymi.
Poznałem, że byli to Dinkowie z gałęzi Borów, których właśnie szukaliśmy.
Powróciłem na drogę, dopiero co przebytą, i skierowałem się naprzód ku łapce, a następnie do łodzi. Tu opowiedziałem wszystko towarzyszom.
Agadi, nasz tłómacz, rzekł:
— To są wojownicy Borów, effendi. Przybyli tu zapewne na polowanie, bo nie mają ze sobą kobiet ani dzieci. Pozwól nam udać się do nich!
— Przypuszczasz, że przyjmą nas życzliwie?
— A dlaczego mieliby zająć wobec nas nieprzyjazne stanowisko? Przybywamy przecie do nich w zamiarach uczciwych; ja zresztą należę do ich szczepu i znam ich język. Chodźmy! Zwrócił się w kierunku łapki, chcąc udać się do czarnych.
— Stój! — rozkazałem mu.
— Tu konieczną jest ścisła ostrożność! Nie wiemy jeszcze, jak nas przywitają. Gdyby zmuszono nas do odwrotu i gdybyśmy mieli tylko jedyną drogę koło łapki, dobrze znaną przez nich, mogliby nas bardzo łatwo dogonić.
— Ee, mamy przecie doskonałe karabiny i jesteśmy od nich doświadczeńsi.
— Nie obawiam się ich znowu tak bardzo; jeżeli