Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Niebawem Halef począł chrapać, ja zaś wysunąłem się pocichu z pościeli ku szparze między ruchomemi ścianami. Przez szparę ową widać było w drugim przedziale dogasające ognisko, a poniżej kupę trzciny na podpałkę, kilka polan drzewa i legowisko Salego, który, wyciągnąwszy z pod koców ramiona, podniósł głowę i począł nasłuchiwać, czyśmy już posnęli. To ostatecznie utwierdziło mię w przekonaniu, że drab knuł przeciw nam zbrodnicze zamiary.
Ogień wkrótce wygasł zupełnie, i w izbie zapanowała ciemność. Od tej chwili mogłem liczyć tylko na zmysł słuchu, który niezwykle miałem wysubtelniony wśród ustawicznych niebezpieczeństw podczas moich podróży.
W podobnych okolicznościach chwile wloką się powolnie, minuty wydają się godzinami. Nie zniecierpliwiłem się jednak, czuwając niemal z zaparciem oddechu i oczekując urzeczywistnienia mych domysłów. I oto nareszcie doczekałem się.
Jak to już zauważyłem, słuch mój był do tego stopnia zaostrzony, że byłem w stanie rozróżnić i najlżejsze szmery; nawet kocie stąpania w ciemności nie mogły ujść mojej uwagi. Jakoż istotnie posłyszałem wkrótce, że Sali wstał cichutko ze swego posłania i na czworakach począł się czołgać w kierunku naszych legowisk.
Niepłonne więc były moje domysły, że Sali był Kurdem z plemienia Bebbej i że przybył za nami w celu wykonania zemsty krwi. Co za sława, co za cześć i honory spotkałyby go, gdyby oznajmił swoim ziomkom, że mnie i małego Halefa zgładził ze świata. Czyn podobny, w pojęciu tych ludzi, licował zupełnie z powołaniem duchownego.
Posłyszawszy szmer, usunąłem się z posłania ku lewej stronie, tak, że złoczyńca, przyczołgawszy się do naszego przedziału, musiał przesuwać się tuż koło mnie. Słyszałem, jak trzeszczały mu w stawach ręce, co mię przekonywało, że nie z przywidzeniem, lecz