Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/171

Ta strona została przepisana.

z rzeczywistością mam do czynienia, — i przyszło mi na myśl, jak kruchem jest życie ludzkie, zawisłe niekiedy od dosłyszenia lub niedosłyszenia drobnego szmeru wśród ciemności nocnych.
Gdy Sali wczołgał się do naszego przedziału, posunąłem się za nim na kolanach, opierając się na lewym łokciu, a prawą ręką szukałem przed sobą w przestrzeni. Wreszcie natrafiłem na stopę Salego, a następnie uchwyciłem koniec jego haika. Gdy złoczyńca dotarł do naszego posłania, wstał z czworaków. W tej chwili podniosłem się i ja błyskawicznie i chwyciłem go jedną ręką za prawe ramię, a drugą za gardło. Napadnięty znienacka krzyknął przeraźliwie, o ile mu na to pozwalała zaatakowana przezemnie krtań, a ja w mgnieniu oka chwyciłem go obiema rękoma za szyję tak silnie, że ramiona opadły mu bezwładnie, i byłby runął na ziemię, gdybym go był nie trzymał w rękach.
W tej chwili zbudzony krzykiem Halef porwał się na równe nogi, wydobył pistolet, a odwiódłszy z trzaskiem kurek, krzyknął:
— Kto tu? Sidi, gdzieś ty?
— Tu! — odrzekłem. — Uspokój się. Gdzie podziałeś kibritat[1]?
— Mam w kieszeni.
— Weź je i roznieć szybko ogień na kominie.
— Po co? Gdzie jest Sali Ben Akwil?
— Trzymam go tu. Chciał nas pomordować!
— Allah! Czy tylko nie wyrwie ci się?
— Nie troszcz się o to i roznieć prędko ogień!
— Zaraz! idę! w tej chwili będzie jasno... A łotr! zbrodniarz! chciał nas zamordować!... nas!... Poślemy go za to na samo dno piekła! Ale najpierw otrzyma ode mnie sto cięgów w... najczulsze miejsce!

Mały, klnąc i wygrażając we właściwy sobie sposób, zapalił szybko trzcinę, a płomień, buchnąwszy

  1. Zapałki.